Fani "Z archiwum X" mają powody do radości. Po 13-letniej przerwie kultowa produkcja powróci na antenę telewizji Fox jeszcze w 2015 roku. Podczas oczekiwania na ponowne spotkanie z Agentką Scully można sięgnąć po fantastyczny literacki debiut Gillian Anderson. Gillian Anderson, która zachwyciła wszystkich swoją niedawną rolą w serialu kryminalnym Upadek od dawna myślała o pisaniu, lecz dopiero teraz zdecydowała się chwycić za pióro.
Z zainteresowań autorki tematami paranormalnymi oraz szeroko pojętą
duchowością narodziła się fantastyczna seria Saga KOŃCA ZIEMI.
„W miarę prowadzenia terapii, wspólnie spędzanego czasu oraz próby dotarcia do
źródła traumy dziewczyny, Caitlin zaczyna dostrzegać, że za problemami, z
którymi próbuje się zmierzyć, kryją się znacznie poważniejsze sprawy niż
te, znane w naszym świecie” – opowiada Gillian Anderson.
Międzynarodowe spiski, egzotyczne miejsca, kryminalno-przygodowe perypetie,
niespodziewane zwroty akcji, przełomowe odkrycia, porywający, ale niebezpieczny
świat współczesnej nauki – wszystko to będzie stanowiło wybuchową mieszankę w
wykonaniu Gillian Anderson. Jeśli szukacie rozrywkowej powieści przygodowej na
miarę XXI wieku, która porwie nie tylko akcją, ale i poruszy wyobraźnię i
poszerzy horyzonty kreacją fikcyjnych światów – czekajcie na tę książkę.
A Vision of Fire do sprzedaży w USA trafił 7 października 2014 i spotkał
się z bardzo gorącym przyjęciem zarówno czytelników, jak i dziennikarzy.
Aktorka znana z popularnej serii Z Archiwum X zadebiutowała porywającym i
świetnie napisanym thrillerem (w kooperacji z weteranem gatunku Jeffem
Rovinem).
„Publisher’s Weekly”
Gillian Anderson wróciła do gatunku, dzięki któremu stała się ikoną
kultury.
„Entertainment Weekly”
Wciągająca lektura!
„New York Live”
Pasjonująca literatura, w której znajdziemy okultystyczne rytuały, nuklearne
zagrożenie i apokaliptyczne wizje, które prześladują dzieci na całym świecie.
„The Guardian”
"Nadchodzi
ogień”
Przeł. Łukasz Małecki
Fragment
Prolog
Kołysząc się lekko pod Księżycem w pełni, statek badawczy Falkland Advanced
Petroleum wpłynął do portu w Stanley. Po trzech tygodniach na morzu jego kadłub
był sfatygowany przez pogodę, delikatne czujniki ukryte pod pokładem poobijane
przez niestrudzone fale, a kierownik zespołu geologicznego wyczerpany.
Mimo to, pochylając się nad malutkim stołem laboratoryjnym w swojej kajucie na
dziobie, doktor Sam Story obserwował z zainteresowaniem skałę, którą zdalnie
sterowany chwytak głębinowy oderwał od rafy ostatniego dnia pobytu na
południowym Atlantyku. Srebrnawy kamień mieścił mu się w dłoni, miał kształt
przypominający kartę do gry i podobną grubość. Pięćdziesięciotrzyletni geolog
przyglądał mu się przez szkło powiększające od przeszło godziny, nieśpiesznie
przesuwając soczewką z góry na dół i na boki, nie mogąc uwierzyć w to, co
ujrzał.
W końcu mężczyzna wyprostował się na krześle, zamrugał zmęczonymi oczami i
włączył kciukiem niewielki dyktafon.
— Okaz E-33 — zaczął ostrożnie — wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest
odłamkiem pallasytu. Z moich obserwacji wynika, że ślady wyszczerbienia w
tylnej części stanowią dowód na ręczne odłupanie od skały macierzystej.
Jednakże…
Ostrożnie odłożył kamień na bawełnianą szmatkę i zdjął rękawiczki lateksowe.
Ten relikt spoczywał na dnie oceanu przez setki, a może i tysiące lat, omywany
lodowatymi wodami — szorstka powierzchnia i wydzieliny ciała mogły wyrządzić mu
jeszcze więcej szkód.
Doktor Story ponownie przyjrzał się kamieniowi i znakowi, który lśnił subtelnym
blaskiem na jego powierzchni.
— Na przedniej ściance wyryto symbol — piramidę, która powstała z połączenia
czterech trójkątnych kształtów. Każdy z tych trójkątów składa się z trzech
zachodzących na siebie półksiężyców, z dodatkowymi, mniejszymi półksiężycami
odchodzącymi z rogów. Poprawka, te mniejsze przypominają bardziej pazury lub
szpony. Trójkąt pośrodku piramidy nie posiada pazurów. Nie jestem w stanie
wyobrazić sobie funkcji ani znaczenia tego symbolu.
Pochylił się nisko, wpatrzony uważnie w kamień.
— Jeśli chodzi o sam proces wykonania znaku, szerokość i głębokość żłobień
wskazują na narzędzie mniejsze i delikatniejsze niż to, które posłużyło do
stworzenia samego reliktu. Chociaż w czasach jego pochodzenia istniały
plemiona, które mogłyby sporządzić taki rysunek, krawędzie żłobień są prawdziwą
zagadką.
Doktor Story podniósł szkło powiększające, mamrocząc:
— Z obu stron występują zaokrąglenia, wskazujące na długie eony erozji. Sęk w
tym, że krawędzie nie są jednolite, nakładają się na siebie jak pęcherze. Takie
pęcherze mogły powstać jedynie wskutek użycia wysokiej temperatury, co najmniej
klasy D, a ludzie pierwotni nie dysponowali narzędziami zdolnymi wytwarzać
temperaturę rzędu tysiąca stopni Celsjusza.
Doktor Story wyprostował się na krześle i podnosząc dyktafon, uśmiechnął się
szeroko. Trzymanie w ręce tak nowoczesnego urządzenia wydawało mu się dziwnie
niekonsekwentne. Z jakichś powodów ten stosunkowo wyrafinowany produkt uboczny
ludzkiej myśli był wyjątkowo trywialny w porównaniu ze zwykłym kamieniem,
wydobytym z dna oceanu wyłącznie dzięki ślepemu losowi.
Nie, stwierdził w myślach, to nie takie proste. Magma wulkaniczna mogłaby
osiągnąć podobną temperaturę, lecz zdarzało się to rzadko. Po dotarciu na
powierzchnię zwykle miała około ośmiuset stopni Celsjusza. Dotychczas
obserwował podobne oznaki topnienia i późniejszego twardnienia na odłamkach
meteorów, które wrzały podczas ognistej podróży przez atmosferę, a potem
wytracały ciepło w zimniejszym środowisku, nie ulegając już sile tarcia.
— Ale to w żaden sposób nie tłumaczy, w jaki sposób stopiły się te wyżłobienia
— ciągnął doktor Story. — One nie mogły przejść przez atmosferę. To bowiem
oznaczałoby, że pochodzą z…
Doktor Story był zmęczony. Nie spał od prawie czterdziestu ośmiu godzin i
wiedział, że powinien odpocząć, zanim zacznie rozważać implikacje swojego
odkrycia.
Wyłączywszy lampkę na stole laboratoryjnym, położył się do małego łóżka
opuszczanego ze ściany kajuty. Po dwudziestu jeden dniach na morzu delikatne
kołysanie statku działało na niego kojąco. Pomimo niespodziewanego uderzenia o
zanurzony kadłub — pewnie znowu jakiś wieloryb; ostatnio walenie z zadziwiającą
częstotliwością podpływania do brzegu — naukowiec zasnął w ciągu kilku chwil.
Drzwi otworzyły się i ktoś wszedł do pomieszczenia. Poruszał się ostrożnie;
kołysanie statku było nieprzewidywalne, a intruz nie chciał wpaść na stół czy
łóżko.
Odłożył na podłogę pusty futerał na aparat. Kierując się światłem księżyca
wpadającym do kajuty przez bulaj, szybko zabrał tablet i dyktafon. Zawinął
odłamek skalny w bawełnianą szmatkę i schował go do przygotowanego futerału.
Zaraz potem zniknął, oddalając się od publicznego molo. Przystanął tylko na
chwilę, żeby wrzucić urządzenia elektroniczne do wody. Popatrzył, jak w
perłowym blasku księżyca opadają na dno, po czym ruszył w stronę hotelu Malvina
House.