Dziewczynka, która za bardzo lubiła zapałki

Ta niezwykła powieść wymyka się wszelkim próbom klasyfikacji. Wyrafinowany horror z elementami romansu, groteski, magii i suspensu? Czy może poetyckie studium patopsychologiczne z odniesieniami do Spinozy i Saint-Simona? Historia rozpoczyna się śmiercią bogatego właściciela odciętej od świata posiadłości. Osierocone dzieci muszą jakoś zdobyć trumnę i pochować ojca. Jedno z nich udaje się zatem do pobliskiego miasteczka, którego nigdy wcześniej nie widziało.

1.jpgTa niesamowita wyprawa zamieni się z czasem w podróż do tajemnic przeszłości, tym bardziej mrocznych, że relacjonowanych przez osobę, która nie do końca uświadamia sobie sens zachodzących wydarzeń.

Nota o autorze:

Gaétan Soucy urodził się 21 października 1958 w robotniczej dzielnicy Montrealu. Do nauki nie przywiązywał dużej wagi – uczył się przede wszystkim czytając książki. Po maturze postanowił jednak dalej się kształcić: najpierw studiował fizykę i matematykę, potem zajął się literaturą, by ostatecznie uzyskać magisterium z filozofii.

Jest silnie związany z Japonią: poświęcił kilka lat na studiowanie języka i pisma japońskiego,  od 1986 r. spędza w Japonii każde lato, Japonką jest matka jego młodszej córki.

Obecnie wykłada filozofię na Univeristé du Québec w Montrealu.

Już od pierwszej powieści jego twórczość zwróciła uwagę krytyki, czego owocem są liczne nagrody, przyznawane kolejnym jego książkom. Debiut – Immaculé Conception (1994,  we Francji ukazał się pod tytułem 8 décembre), otrzymał nagrodę Festival du Premier roman de la ville de Chambéry (Francja);  L’Acquittement (1998) został uhonorowany Grand Prix du livre de Montréal, a Le Petite fille qui aimait trop les alumettes (1999, Dziewczynka, która za bardzo lubiła zapałki, Noir sur Blanc 2007) znalazła się w finale nagrody Renaudot, otrzymała też nagrodę Ringuet i Grand Public La Presse. Powieści Music-Hall  (2002) przyznano Prix des libraires i Prix France-Québec-Jean-Hamelin. Najnowsza powieść Gaetana Soucy to L’Angoisse du Héron opublikowana w 2005 r. W 2001 r. na deskach ottawskiego Théâtre d’Aujourd’hui wystawiono jego pierwszą sztukę pt. Catoblépas – dalszy ciąg Dziewczynki, która za bardzo lubiła zapałki.

Pisarstwo Soucy’ego wyróżnia wielkie bogactwo języka (szczególnie niezwykła inwencja stylistyczna), jak również podejmowana przez niego tematyka: dramaty jego bohaterów wywodzą się z  podstawowych pytań egzystencjalnych odnoszących się do śmierci, żałoby,  błędu, winy, tajemnic seksualności i obsesyjnej siły pamięci.

Fragment książki:

Będą nam mieli za złe, koniowi i mnie, że we­szliśmy tam potem, ale czy ktoś pomyślał, co przy­wołało nas w to święte miejsce? To była muzyka. Zastanawiałem się, jak można robić coś takiego zwłokom, które nie są tutaj przecież dla rozrywki. Nie cierpię muzyki. Bo muzyka, proszę ciebie, to jest upodlenie, to żarłoczna ośmiornica, która nas pożera. Wystarczy, że zabrzmi w promieniu stu me­trów, a ja tracę serce, wypada mi z brzucha, w któ­rym zwykle mieszka, roztrzaskuje się o ziemię na moich bezradnych, choć zamkniętych oczach i wra­ca, jak na gumce, do piersi, przebijając ją niczym kula, i jest to rana, która otwiera się z każdą nutą, i mógłbym umrzeć od niej najsłodszą mą śmiercią, tak bardzo jest ona wstrętna i okrutna, i dotkliwa, jak życie. A już nie wspomnę, że sączy nam w duszę najstraszliwsze wspomnienia, straszliwe, jeśli są dobre, dlatego właśnie, że to już tylko wspomnie­nia, straszliwe także, jeśli są straszne, bo znaczy to, że pójdą za nami aż na skraj grobu, tam gdzie nie wiemy, co nas czeka, może coś gorszego niż to, co ludzie nazywają tym światem — nie wiem, czy mój tok rozumowania jest jasny. Jakkolwiek by było, wiem, o czym mówię, w domu też mieliśmy muzykę, w czasach gdy tata wydawał nam rozkazy, czyli jeszcze wczoraj. Były jej dwa ro­dzaje. Po pierwsze, była muzyka, którą tata wytwa­rzał sam, przy użyciu swych palców i ust oraz moich nóg, i opowiem o niej kilka linii dalej, warto będzie wrócić do tego tematu. Była też ta druga, wytwarza­na przez wróżki, ale najpierw opowiem o czymś bar­dzo dziwnym, niech wierzy mi, kto chce. Tata posia­dał generator magiczny, bo tak się ta rzecz nazywa, który opuszczał swój pokój tylko u niego na plecach i pod jego pachą, gdy niósł go w stronę gór, daleko za sośninę, żeby go, jeżeli dobrze zrozumiałem, napeł­nić, i nie lubiliśmy go z bratem dotykać, ze względu na razy. Piszę to, żebyś zdał sobie sprawę, jakież to moce miał ojciec do dyspozycji. Kiedyś objaśnił nam z radością, która wprawiła nas w osłupienie, że ist­nieją wielkie siły we wszechświecie, a już szczególnie w niebie, niech zaświadczą o tym choćby błyskawice, grzmoty, wiatr, tutti quanti. Ktoś może teraz stanąć w ogniu zdziwienia i trudno będzie mu uwierzyć w to, co napiszę, ale owe siły, zwane też duchami, można przywołać, przyciągnąć, wprawić w ruch wokół sie­bie w płomienistym wirze i za pomocą specjalnych gestów można je wyłapać i zamknąć do skrzynki, a jeżeli tylko ma się odpowiednie sznury, można połą­czyć tę skrzynkę z inną znowu skrzynką, która służy do uwalniania wróżek uwięzionych w czarnych pły­tach, a wróżki te obdarzają nas muzyką, bo wszystko łączy się we wszechświecie dzięki magicznej mocy, i to właśnie chciałem powiedzieć. Tata zamykał się w swoim pokoju. Nie mogliśmy nawet oddechem sygnalizować naszej obecności na świecie, ojciec wymagał absolutnej ciszy, aby wypełnić ją melodiami, bo jak nie — były razy. Więc milkłem i oddychałem bezgłośnie jak przyjaciółka modliszka, stojąc po dru­giej stronie zamkniętych drzwi. Spróbuj zrozumieć to, proszę, nocą komary lecą wprost do świecy i w jej płomieniu giną zwęglone, obserwowałem to często, i tak właśnie, kubek w kubek, wygląda mój stosunek do muzyki. Brat przyciskał mi się do żeber i prychał, ten mój brat chyba tylko to potrafi — naśmiewać się albo mazać, albo się o mnie ocierać. A muzyka płynęła i jej brzmienie przywodziło na myśl nasze zabawy z bratem, gdy zaciskaliśmy sobie palce na nozdrzach, żeby rozmawiać przez nos. Czasem głos taty wyrastał ponad melodię, nakładał się na nią przez kilka chwil, zakłócał ją tyle, ile trzeba, i trudno mi to wyrazić, to straszne, to straszne, jakie to było piękne!

Ale była także, jak mówiłem, muzyka innego ro­dzaju, tata wytwarzał ją przy użyciu swych palców i ust oraz moich nóg. Stał w domu instrument mu­zyczny, pośród słowników w bibliotece, i nie ma powodu, by teraz stał gdzie indziej, pomimo tych wszelkich nieszczęść, jakie spadają na nas od wczo­raj. Był to instrument niezwykle skomplikowany, trzypiętrowy, miał klawiaturę na każdym poziomie i rury o różnych rozmiarach oraz miech, który nale­żało wprawić w działanie, aby wdmuchnąć powiet­rze do rur, i do tego właśnie służyły moje nogi. Nogi brata były mocniejsze, muszę to powiedzieć, bo taka jest prawda, ale brat miewał ataki śmiechu, kiedy i to robił, i choć dostawał za to tęgie razy, nie mógł się, jak to mówią, powstrzymać, więc to mnie ojciec wyznaczył do pracy przy miechu, który wdmuchiwał powietrze do rur, a wysiłek, z jakim to robiłem, i efekt, jaki wywoływało to w mojej duszy, sprawia­ły, że płakałem jak bóbr, pochylałem głowę i cisną­łem miech stopą, cisnąłem, a łzy płynęły mi same po twarzy, potem zaś, niczym pająki na swoich ni­ciach, zsuwały się aż na końce moich długich wło­sów. Po godzinie takiej służby byłem już tylko zdy­szanym szczątkiem, tak się to coś nazywa. Że już nie wspomnę o piszczałce, flażolecie i tamburynie, opowiem o nich w swoim czasie, przy okazji kozła z całym jego kramem.

I właśnie to nas z koniem zaskoczyło, że muzyka, która dochodziła z kościoła, była podobna jak kro­pla wody do muzyki wydobywającej się z rurowego instrumentu taty, a ponieważ, wbrew wszelkiej lo­gice, muzyka pociąga mnie i rozdziera na zwęglone strzępy, weszliśmy z koniem do środka.


Komentarze
Polityka Prywatności