Dom schadzek opowiada historię z początków kariery śledczego Iwana Putilina. Zaczyna się ona niewinnie: sąsiad Putilina, kupiec Kukolew, prosi go o drobną przysługę - pomoc w odnalezieniu jego starej matki, która tajemniczo zniknęła. A następnego dnia zwierzchnicy powierzają młodemu policjantowi wytropienie sprawcy morderstwa dokonanego w hotelu „Arkadia”, znanym petersburskim domu schadzek.
Niespodziewanie obie te tak różne sprawy okazują się ze sobą mocno związane, a największą trudnością okazuje się to, że wszystkie wątki przecinają się w swojskim otoczeniu jego własnego domu, podwórka, wśród - na pozór - tak dobrze znanych sąsiadów. Śledczy potrzebuje całej swej niezwykłej intuicji, by z gąszcza podsuwanych mu usłużnie hipotez i fałszywych śladów, z plątaniny rodzinnych swarów, miłosnych namiętności, politycznych intryg i podejrzanych interesów wydobyć prawdziwy trop.
Leonid Abramowicz Józefowicz ur. się 18 XII 1947 r. w Moskwie w rodzinie urzędnika, ale dzieciństwo i młodość spędził w Permie. W r. 1970 ukończył tamtejszy uniwersytet (historię), ma tytuł kandydata (odpowiednik naszego doktora) nauk historycznych. Pracował jako nauczyciel historii w szkole średniej, pisał prace naukowe (monografia o rosyjskim ceremoniale dyplomatycznym w w. XV-XVII, zbiór szkiców historycznych "Najsłynniejsi samozwańcy").
Jako beletrysta debiutował w roku 1977 powieścią „Zaręczyny z wolnością”, inne jego powieści (oprócz trylogii o Putilinie) to Jeźdźcy z piasków (na podstawie jednej z licznych legend o baronie Ungernie) i kryminał historyczny Kazaroza (o prowadzonym w 1920 roku śledzwie w sprawie zabójstwa aktorki i śpiewaczki Zinaidy Kazarozy).
Publikuje prozę w miesięcznikach "Znamia" i "Drużba Narodow", recenzje w „Nowyj Mir”.
Nakładem naszej oficyny ukazały się dwa pierwsze tomy trylogii o Putilinie: Kostium Arlekina i Dom schadzek. Niebawem część ostatnia - Książę wiatru, za którą Józefowicz otrzymał w roku 2001 nagrodę „Nacjonalnyj bestseller”.
Fragment książki:
Rozdział 2
Znak siedmiu gwiazd
Następnego dnia, w niedzielę, Iwan Dmitriewicz obudził się w posępnym nastroju. Nie spał z żoną, bo ta nie wybaczyła mu wczorajszego wyjścia z domu, a w samotnym łożu jeszcze mocniej dręczyła go myśl o możliwych służbowych nieprzyjemnościach. I po co się tak starał?
Ubrał się, poszedł do pokoju dziecinnego, gdzie wszystko — parapet, stół i posłanie syna — było zapaskudzone przez swobodnie fruwającego po pokoju szczygła. Wanieczka nabrał zwyczaju otwierania klatki, żeby Fomka mógł nacieszyć się wolnością. Nie było to dla jego ojca nic nowego, ale że humor miał jak po przepiciu, ptasie bezeceństwo doprowadziło go do szału. Zręcznie nakrył szczygła chusteczką, złapał biedną ptaszynę i zaniósł do okna. Natychmiast wyrzucić tego łotra z mieszkania! Wanieczka obudził się, zawył i rzucił się do ojca. Przybiegła żona, która widocznie przez noc uzmysłowiła sobie częściowo swoją winę i dlatego wbrew zwyczajowi stanęła po stronie męża.
Daremnie Wanieczka, w samej koszulce, padał na kolana, szlochał, chwytał rodziców za ręce. Ani matka, ani ojciec nie ulegli jego błaganiom, łzom i wspartym przysięgami zapewnieniom, że nigdy, przenigdy nie będzie już wypuszczał szczygła z klatki. Łajdak Fomka został skazany na wygnanie. Co prawda, użaliwszy się nad Wanieczka, ojciec ustąpił mu w jednej spra-wie: zgodził się wypuścić Fomkę nie w mieście, ale w jego naturalnyrn środowisku.
Po niewesołym śniadaniu wzięli klatkę ze szczygłem i dorożką pojechali do podmiejskiego lasku. Wanieczka uspokoił się, ale jeszcze miał czkawkę od niedawnych szlochów. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie postanowiono darować Fomce wolność. Las był tu niezbyt gęsty, letniskowy. Żadnych jastrzębi, których obawiał się Wanieczka, za to robaków obfitość. W dodatku dzień okazał się taki ciepły, że znów z jakichś szczelin powyłaziły komary i motyle. W najbliższym czasie śmierć głodowa Fomce nie groziła. Kiedy otworzyli klatkę, ptaszek ochoczo z niej wyfrunął, na pożegnanie zapiszczał coś takiego, co Wanieczka zinterpretował jako obietnicę wiecznej pamięci i miłości, po czym zginął gdzieś w przezroczystym powietrzu ostatniego letniego dnia.
Wkrótce syn pocieszył się znalezionym grzybem. Najpierw zostawił go wiewiórkom, przygotowującym sobie zapasy na zimę, ale potem zobaczył jeszcze jeden i ten grzyb już zerwał, po czym wrócił do pierwszego. Kłaść ich nie było gdzie, więc wepchnął je do klatki. Po półgodzinie leżało w niej kilka spróchniałych rydzów, dwie surojadki i jeden koźlarz. Wanieczka nie mógł się na nie napatrzeć, ale potem uderzył się boleśnie w nogę, zmęczył się, zaczął kaprysić i za karę wszystkie te skarby zostały koło drogi bezlitośnie wyrzucone na ziemię.
— A masz, a masz, jak nie umiesz się zachować — dogadywał Iwan Dmitriewicz, wysypując z klatki resztki grzybowych paprochów. — Natychmiast do domu!
Chwycił za rękę zdrętwiałego z żałości Wanieczkę i powlókł go za sobą. Mały chlipał cicho, a jego ojciec, ostygnąwszy z gniewu, zaczął wątpić w zasadność tak okrutnej kary.
— Dlaczego tak się zachowujesz? — mówił coraz mniej pewnie. — Czy ci nie wstyd, że tak mnie wyprowadziłeś z równowagi? Powinieneś się wstydzić takiego zachowania.
Wanieczka milczał, a Iwan Dmitriewicz oddawał jedną po drugiej swoje pozycje:
— Wyprowadziłeś mnie z równowagi swoim zachowaniem, mnie
jest wstyd, a tobie, wygląda na to, nie wstyd? Nie, braciszku, obaj powinniśmy przyznać się...Ja na przykład wstydzę się, że się nie pohamowałem i wybuchnąłem. Przyznaję, jestem winny. A ty? Tobie nie wstyd?
O jakieś pięćdziesiąt kroków przed sobą zobaczył na skraju lasu dwie postaci, męską i kobiecą: ta parka szukała czegoś w trawie. Kobieta, jak się zdaje, była niezbyt przejęta stratą, leniwie gmerała wokół siebie parasolką, mężczyzna natomiast przykucnął i starannie obmacywał ziemię dłońmi. Putilin nie bez zdziwienia rozpoznał w nim młodszego Kukolewa, który teraz powinien szukać nie upuszczonej portmonetki czy damskiej chusteczki, lecz zaginionej matki.
— Heej! — zawołał z daleka. — Witam sąsiada!
Kobieta stała do niego plecami, na wpół przysłonięta drzewem, toteż nie zdążył się jej przyjrzeć. Na dźwięk jego głosu czemuś szparko umknęła w krzaki.
— Co pan tu zgubił? — spytał Iwan Dmitriewicz.
— Głupstwo. Półrublówkę upuściłem.
— To też pieniądz. Pomóc panu?
— Nie trzeba. — Kukolew podejrzliwie zmrużył oczy. — Dawno pan mnie obserwuje?
— Dopiero co podszedłem. No jak, Marta Nikiticzna się znalazła?
— Na razie nie.
— Ale był pan u brata w miejskim mieszkaniu?
— Proszę posłuchać: dlaczego to tak pana interesuje?
— Dziwne pytanie.
— Nie dziwniejsze niż nasze spotkanie. Jak pan się tu znalazł?
— To coś niezwykłego? Jestem z synem na spacerze. Niedziela, zachciało nam się pójść na grzyby.
— A gdzie macie zamiar je kłaść? Nie widzę koszyka.
— A choćby tu można — pomachał Iwan Dmitriewicz więzieniem Fomki.
— Zawsze pan chodzi na grzyby z klatką dla ptaków?
— Niech pan spyta jeszcze, czy noszę wodę sitem. W klatce był szczygieł.
— I gdzie on teraz?
— Wypuściliśmy go.
— Żeby zrobić miejsce dla grzybów?
— Na to wychodzi. Chociaż, oczywiście...
— A grzybów nie znaleźliście?
— Dlaczego? Znaleźliśmy — Iwan Dmitriewicz zerknął na Wanieczkę. — Dobre grzybki znaleźliśmy.
— W takim razie, przepraszam, gdzie one są?
— Wyrzuciłem...
— Mówi pan, że znaleźliście dobre grzybki i wyrzucił je pan?
— Tak, tak wypadło.
— Żeby zamiast nich znów wsadzić do klatki szczygła, na którego w tej chwili właśnie polujecie. Jasne — kiwnął głową Kukolew. — Teraz wreszcie mi pan wszystko bardzo przystęp
nie objaśnił. Logiki nie można panu odmówić. Każdy kolejny pański postępek lekko i w sposób naturalny wynika z poprzedniego, a razem wzięte po prostu porażają celowością.
— Pan mi nie wierzy? — zmieszał się Iwan Dmitriewicz.
— A pan na moim miejscu by uwierzył?
— Ale dlaczego miałbym kłamać?
— Kto tam pana wie. Pamiętam, że wczoraj pan mi nawet za czerwońca nie chciał uwierzyć. Zażądał pan pięćdziesięciu rubli.
Putilin uśmiechnął się:
— Nie miał pan świadków.
— A pan ma?
— Proszę bardzo, syn potwierdzi... Wanieczka, powiedz wujkowi Jaszy.
Ale chłopiec spuścił głowę i milczał mściwie, nie chcąc w żaden sposób pomagać swojemu krzywdzicielowi. Nie przypadkiem uważano, że Wanieczka charakterem wdał się w ojca.
— Niech pan nie uczy dziecka mówić nieprawdy — uśmiechnął się Kukolew. — Lepiej proszę powiedzieć uczciwie, kto polecił panu mnie szpiegować?
— Co-o?
— Niech pan powie, a ja daję słowo, że to pozostanie między nami.
— Drogi panie...
— Jeśli pan nie powie — uprzedził Kukolew — ja i tak się dowiem. Dla pana to będzie tylko gorzej.
— Pan oszalał! — rozzłościł się śledczy.
Nagle olśniło go:
— Raptem o pięćdziesiąt kroków stąd, tam właśnie leżą.
— Kto leży? — wzdrygnął się Kukolew.
— Kto, kto! Grzyby, które wyrzuciłem.
-Aha...
— Chodźmy, jeśli pan nie wierzy, pokażę je panu.
Kukolew chętnie przyjął propozycję:
— No cóż, chodźmy.
' Już przedtem zachowywał się jak przepiórka, próbująca wywabić lisa jak najdalej od swego gniazda: podczas rozmowy uparcie, chociaż niepostrzeżenie, usiłował odciągnąć policjanta od miejsca, gdzie skryła się w krzakach kobieta z czerwoną parasolką. Ta zaś przez cały czas nie dawała znaku życia.
— Idźmy, idźmy.
Dotarli do rosnącej przy drodze starej brzozy z wyłażącymi na powierzchnię korzeniami, koło której, jak dokładnie pamiętał Iwan Dmitriewicz, wywalili te nieszczęsne grzyby, ale jakoś ich tam nie było. Gdzieniegdzie żałośnie szarzał rozniesiony wiatrem grzybowy pył, ale Kukolew nie zechciał nawet na to spojrzeć. Rzeczywiście, trudno było uznać te paprochy za dowód.
— Ki diabeł! — zmieszał się Putilin, czując, że wychodzi na kompletnego idiotę.
— No, no — mruknął Kukolew.
— Pewnie jakiś letnik się pożywił. Dzisiaj niedziela, pełno ich w lesie.
Przypuszczenie miało sens: niedaleko migały na polanie kapelusze ze wstążkami, słychać było dziecięce śmiechy, ale Kukolew nic z tego nie chciał zauważić.
— Czyli grzybów nie ma, a waszegu"szczygła tym bardziej nie znajdaierny — powiedział.
— Jak Boga kocham, tutaj leżały. Wanieczka, powiedz, chłopczyku — poprosił przypochlebnym tonem Iwan Dmitriewicz.
Syn milczał, oczka błyskały mu złośliwie spod matczynych brwi. Mściwością wdał się w ojca, uporem — w matkę.
— Ot co, panie Putilin — spokojnie powiedział Kukolew. — Niech pan powie, kto kazał panu mnie śledzić i ile panu zapłacił. Dam panu dwa razy więcej.
Wyjął pugilares.
— Tfu! — policjant splunął z wściekłością i chwycił Wanieczkę za rękę.
— Uważaj pan! — zawołał Kukolew. — Będzie pan żałował!
Putilin zatrzymał się, wziął pod boki i odpowiedział:
— Ha! A co niby pan mi zrobi!
Kukolew pstryknął paznokciem w portfel.
— Pańscy zwierzchnicy mogą się okazać mniej zasadniczy. Czekają pana nieprzyjemności.
I ten też! To ci dopiero rodzinka. Iwan Dmitriewicz zmusił się wysiłkiem woli do zachowania spokoju.
— Na policję rzucają najrozmaitsze oszczerstwa — powiedział tonem przyjacielskiego zwierzenia. — Jesteśmy i łapownikami, i pijakami, i leniami. Mówią też, że kumamy się z kryminalista mi, mamy przyjaciół wśród złodziei i morderców. Albo nawet sami wpadamy nocą do złodziejskich melin, w karcięta z nimi pogrywamy. Ale jak rozumny człowiek, taki jak pan, może wierzyć w takie bzdury! Przecież jeśli, na przykład, skład z pańskimi towarami spali się przypadkowo albo nocą w pańskiej sypialni pojawi się jakiś Kain z nożykiem, żeby poderżnąć panu gardło, nie przyjdzie panu do głowy obwiniać o to policję. Prawda, drogi sąsiedzie? I tym bardziej co ma tu do rzeczy skromny agent policyjny, w pełni zależny od przychylności zwierzchników?
Powiedziawszy to, Iwan Dmitriewicz wzdrygnął się. Wydało mu się, że na twarzy Kukolewa, niczym odbicie tych wywołanych urazą słów, pojawiło się nagle piętno śmierci. Zamajaczyło na mgnienie oka, nieuchwytnie oszpeciło, zaostrzyło rysy i natychmiast rozwiało się w blasku słońca.
W ogóle to przy dziennym świetle znaki wróżebne trudno odczytać nawet tym, którzy mają dar rozumienia tego tajemnego pisma. Pan Bóg skrywa je przed śmiertelnymi. Za to władca nocy, ten, rozumie się samo przez się, sprzyja ciekawym.
Co w tej chwili poczuł jego rozmówca i sąsiad, Putilin nigdy się nie dowiedział.
— Żartowałem — oświadczył pojednawczo.
Kukolew nie odpowiedział. Odwrócił się w milczeniu i poszedł z powrotem w stronę krzaków, za którymi kryła się jego lękliwa przyjaciółka. Tam spośród żółci i zieleni z lekka przezierała biała suknia i purpurowiała parasolka. Wąziutkie pasemko czerwonego jedwabiu — pan Iwan dobrze je zapamiętał.