Książę wiatru

Kolejne spotkanie ze śledczym Putilinem, znanym już czytelnikom z Kostiumu Arlekina i Domu schadzek. Tym razem słynny policjant musi rozwikłać zagadkę śmierci (zabójstwa? samobójstwa?) pośledniego petersburskiego literata Kamieńskiego, który pod własnym nazwiskiem bez powodzenia próbuje tworzyć ambitne i ważne dzieła, a pod pseudonimem pisze marne kryminalne książczyny. Czemu zginął – lub sam się zabił – Kamieński? Jakie znaczenie ma to, że prototypem bohatera jego kryminałów jest właśnie śledczy Putilin? Jaki związek ma jego śmierć z zabójstwem przebywającego w Petersburgu mongolskiego księcia, który sprzedał duszę diabłu?

Czy istnieją naprawdę – i jaką odgrywają rolę – zwalczające się tajne stowarzyszenia: Święta Drużyna, której patronuje archanioł Michał, i palladyści biesa Bafometa? Co w tym wszystkim robi wielki pisarz rosyjski Iwan Turgieniew? Trzeba całej przenikliwości, cierpliwości, zdrowego rozsądku i zimnej krwi śledczego Putilina, by rozwikłać tę aferę. Ale niektóre jej wątki wyjaśnią się dopiero w wiele lat po jego śmierci, w dalekiej Mongolii, gdzie toczy się wojna domowa, i w rewolucyjnym Piotrogrodzie…

Nota o autorze:

Leonid Abramowicz Józefowicz ur. się 18 XII1 947 r. w Moskwie w rodzinie urzędnika, ale dzieciństwo i młodość spędził w Permie. W r. 1970 ukończył tamtejszy uniwersytet (historię), ma tytuł kandydata (odpowiednik naszego doktora) nauk historycznych. Pracował jako nauczyciel historii w szkole średniej, pisał prace naukowe (monografia o rosyjskim ceremoniale dyplomatycznym w w. XV-XVII, zbiór szkiców historycznych Najsłynniejsi samozwańcy).

Jako beletrysta debiutował w roku 1977 powieścią Zaręczyny z wolnością, inne jego powieści (oprócz trylogii o Putilinie) to Jeźdźcy z piasków (na podstawie jednej z licznych legend o baronie Ungernie) i kryminał historyczny Kazaroza (o prowadzonym w 1920 roku śledzwie w sprawie zabójstwa aktorki i śpiewaczki Zinaidy Kazarozy).

Publikuje prozę w miesięcznikach „Znamia” i „Drużba Narodow”, recenzje w „Nowyj Mir”.

 Za tę trzecią część trylogii o Putilinie, Księcia wiatru, Józefowicz otrzymał w roku 2001 nagrodę „Nacjonalnyj bestseller”.

Fragment książki:

  V

Po dwóch godzinach bezowocnych poszukiwań Iwan Dmitriewicz znów wszedł do siebie na piętro i usłyszał zza drzwi głosik żony. Coś śpiewała. Kamień mu spadł z serca, wbiegł do przedpokoju, wołając:

-      Jak Wanieczka? Gdzie jest?

-      A gdzie ma być? - zdziwiła się żona. - W domu.

-      Leży?

-      Z jakiej racji? Dopiero ósma, jeszcze nie jedliśmy kolacji. Zresztą teraz nawet o jedenastej do łóżka się go nie zapędzi. Rozzuchwalił się tak, że już bardziej nie można! Kiedy ciebie nie ma w domu, nic nie chce robić - ani uczyć się francuskiego, ani przebrać się w domowe ubranie. Rozsiadł się teraz w swoim pokoju i pryszcze wyciska. Całe czoło sobie rozorał, strach pa­trzeć.

Ojciec Wanieczki słuchał, a każde słowo brzmiało mu w uszach jak muzyka.

-      Na ulicy - spytał - nic się z nim szczególnego nie stało? Pod konia nie wpadł?

-      Bodajby! dostał pypcia na języku - powiedziała żona.

-      Koło piątej zajrzałem do domu, nie zastałem was. Gdzie by­liście?

-      Na spacerze. Zaszłam do krawcowej.

Zaczęła opisywać trasę ich z Wanieczka spaceru, opowiadała, jak szybko szli, ile czasu spędzili na przechadzce, gdzie spotkali sąsiadkę, która pozwoliła sobie powiedzieć coś obrzydliwego o in­nej sąsiadce. Słuchając, Putilin myślał o tym, że komuś, znaczy się, bardzo zależało na wywabieniu go z mieszkania Kamień­skich, żeby coś stamtąd wynieść albo przeciwnie - coś podrzucić.

Poszedł do pokoju syna. Ten siedział przed lustrem i zapa­miętale wyciskał wrzodziankę na czole. Palce miał zakrwawio­ne. Iwan Dmitriewicz nie wytrzymał, klepnął go po potylicy i szturchańcami popędził do łazienki, rycząc: „Pętaku! Matka przez niego łzy leje, a on na to gwiżdże!”.

Przy kolacji syn nie podnosił oczu znad talerza, a Iwan Dmi­triewicz przemawiał do niego surowo, a zarazem przypochlebnie:

-      Oczywiście zawiniłem wobec ciebie, że ci dałem po szyi. Nie wypieram się swojej winy. Ale z drugiej strony, jeśli w roz­drażnieniu, z popędliwości, to przecież to nie jest żadna przy­
krość. Przykro jest, braciszku, kiedy cię spokojnie położą, spo­kojnie spiorą. Mnie ojciec lejcami prał.

-      Często prał? - ożywił się Wanieczka.

-      Dość często.

-      Bolało?

-      Bolało, bracie.

-      A zwłaszcza boli upokorzenie - powiedziała żona z tak au­tentycznym cierpieniem w głosie, jakby ją samą przez całe dzie­ciństwo prano lejcami.

-      A rózgami nie bili? - spytał Wanieczka, rozkoszując się ry­sującym mu się przed oczami obrazem.

-      Bywało, że rózgami też.

-      A czym bardziej boli?

-      Tu, braciszku, najstraszniejszy jest nie ból, tylko poczucie bezsilności.

-      Ale jednak, czym bardziej boli? Rózgami czy lejcami? - na­legał synek. Niuanse psychologiczne go nie interesowały.

-      Lejcami boli bardziej - odpowiedział Iwan Dmitriewicz, chociaż ani o jednym, ani o drugim nie miał najmniejszego po­jęcia. Ojciec przez całe życie nawet palcem go nie tknął.

-      Biedny nasz tatuś - powiedziała żona. - No chodź, synku, pocałuj go.

Wanieczka się nie poruszył. Putilin zrozumiał, że ostatni krok do pogodzenia wypadnie zrobić jemu, stuknął palcem w policzek i aluzyjnie złożył usta w ciup: wszystko, niby, w po­rządku, wszystko zapomniane, całuj. Syn posłusznie dotknął ustami wskazanego miejsca, po czym jakby mimochodem po­wiedział:

-      Od taty perfumami pachnie.

-      Co-o? Jakimi znowu perfumami?

-      Pachnie, tatusiu.

-      Skąd? Cały dzień na służbie jestem...

Zamilkł, żona oczami dała mu znak, że to prowokacja, nie trzeba zwracać uwagi. Dzisiaj zachowywała się wyjątkowo roz­sądnie.

Wanieczka niewinnym głosikiem poprosił o pozwolenie odej­ścia od stołu i poszedł do swojego pokoju, żeby żywioły miały gdzie się rozpętać. Teraz czuł się w pełni pomszczony. Drzwi do stołowego zostawił otwarte, gotów upajać się odgłosami bitwy. Nie podejrzewał, że jego manewr został odgadnięty i nie tylko nie przyniósł oczekiwanego skutku, ale jeszcze przyczynił się do zjednoczenia rodziców przeciw wspólnemu wrogowi.

Żona, przysiadłszy się do męża, gładziła go po ręce. Iwan Dmitriewicz żalił się:

-      Cały dzień na służbie, ani jednej wolnej minuty. Gania człowiek jak pies. A przychodzi do domu...

-      Taki wiek, nic nie poradzisz - mówiła żona. - Cierp. Przej­dzie mu.

Nagle zmieniła temat:

-      Jak myślisz, gdybym zaoszczędziła trochę na służącej, to miałabym prawo ubierać się u dobrej krawcowej?

-      Oczywiście, oczywiście.

-      Poradzono mi jedną bardzo dobrą. Ja do niej już od tygo­dnia chodzę, to tu niedaleko. Mnie, co prawda, uprzedzano, że ona sobie pozwala dosyć swobodnie zachowywać się wobec klientek, i rzeczywiście tak jest, ale ręce ma naprawdę złote. Dziś przekonałam się, że rekomendacjom Niny Nikołajewny można ufać.

-      Kto to taki, Nina Nikołajewna?

-      Nina Nikołajewna z drugiego piętra. Żona Pawła Siemionowicza.

Putilin popatrzył na zegarek. Nie jest zbyt późno. Można wziąć dorożkę i za pół godziny być na Karawannej. Chciał jak najszybciej zrozumieć, co tam pojawiło się takiego, czego przed­tem nie było, albo znikło z rzeczy, które były. A i z wdową miał ochotę pomówić jeszcze dzisiaj.

-      Byłam u krawcowej, a ty nawet nie zainteresujesz się, co sobie uszyłam - powiedziała żona z wyrzutem.

-      No, co? - spytał pokornie Iwan Dmitriewicz.

-      Nie powiem. Sam zgadnij.

-      Suknię?

-      Nie.

-      Bluzkę?

-      W bluzkach mi w ogóle nie do twarzy, nigdy ich nie noszę. Tyle lat żyjesz ze mną, mógłbyś już wiedzieć.

-      Może szubkę?

-      Jesteś taki bogaty, że możesz mi pozwolić mieć dwie szubki? Ta stara jest jeszcze dobra.

-      To już nie wiem.

-      Szybko się poddajesz. Pytaj, pytaj dalej.

-      Coś z bielizny?

-      Cieplej.

-      A więc z bielizny czy nie?

-      Nie.

-      Poddaję się. Więcej mi nic do głowy nie przychodzi.

-      Uszyłam sobie szlafroczek do sypialni - oznajmiła pani Putilina. - Pamiętam, zawsze marzyłeś, żebym miała taki szlafro­czek. Wyszło wcale niedrogo i bardzo ładnie. Cudo! Tu - tak, tu - o, tak - pokazała, biegając palcami po piersi i po biodrach - a pod nim... Rozumiesz?

Mąż z mądrą miną kiwnął głową. Słuchał żony półuchem, bo równocześnie zastanawiał się, jak by tu wyrwać się z domu bez awantury. Zadanie nie było łatwe. Ostatnimi czasy żona doma­gała się dla siebie więcej uwagi, chociaż jego niegdysiejsza do niej namiętność ustatkowała się, ich stosunki weszły w spokoj­ny nurt, po którym żeglugę każda zaczynająca się starzeć kobie­ta przyjmuje z początku jako tragedię. Pani Putilina dalej chcia­ła wszystkiego na raz - i anielskiej miłości, i długich, natchnio­nych rozmów o tym, w którym z pobliskich sklepików wołowi­na jest tańsza, i żeby on jej nieskończenie ufał, ale jednocześnie był o nią zazdrosny, a potem kajał się i, jak w młodości, rzucał się ją obejmować, kiedy była nieubrana i w samej koszuli snuła się z rana po mieszkaniu, co dawno już nie budziło w nim in­nych uczuć oprócz rozdrażnienia jej niechlujstwem. Ona zaś do­magała się od niego i młodzieńczej nieśmiałości, i zwierzęcej chuci, przy czym w dość kapryśnych proporcjach, a Iwan Dmitriewicz, umordowany służbą, zaczął się skłaniać ku prostszym wariantom. W rezultacie żona uznała, że ochłódł w stosunku do niej. Teraz wieczorami myszkowała mu po kieszeniach w poszu­kiwaniu liścika od kochanki, ukradkiem obwąchiwała jego bie­liznę, obrażała się o głupstwa, a w przededniu miesięcznej doleg­liwości, kiedy jej rozżalenie osiągało stopień najwyższy, urzą­dzała dzikie sceny z drapaniem po policzkach, tłuczeniem na­czyń i przekleństwami pod adresem zmarłej dziesięć lat temu świekry, która jakoby zawsze jej nienawidziła. Wanieczka na to właśnie liczył.

-      Pod nim zupełnie nic nie ma, ten szlafroczek nosi się na gołym ciele - dokończyła figlarnym szeptem, nie wierząc w je­go domyślność. - Tak jak kiedyś marzyłeś.

-      Ty wszystko pamiętasz.

-      Tak, ja pamiętam...

Iwan Dmitriewicz objął ją, zaczekał, aż przestanie się droczyć i przytuli do niego, i dopiero wtedy, czule kąsając ją w uszko, szepnął:

-  Śmiertelnie mi się nie chce nigdzie od ciebie odchodzić, ale trzeba.

Żona odsunęła się:

-  Dokąd to? Tuż przed nocą?

Jego wyjaśnienia, że jest pewna ważna sprawa, zostały wysłu­chane nie z urazą, jak kiedyś, ale i bez tego posępnego fatalizmu, w który wpadała teraz przy tego rodzaju wiadomościach, zanim dostawała histerii. Z kieszonki w spódnicy wyjęła maleńkie lu­sterko.

-  Popatrz, do kogo się zrobiłeś podobny. Przecież wyglądasz jak z krzyża zdjęty! Schudłeś, umordowałeś się.

Putilin popatrzył. Morda jak morda, tylko bokobrody warto by było podstrzyc.

-      Co, nie podoba się? - Ze złośliwą radością spytała żona. - A mnie, myślisz, podoba się patrzeć na ciebie takiego?

-      Ale ja się doskonale czuję!

-  Do czasu, do czasu. Ja, Wania, nie chcę ciebie przeżyć.
Zaniepokojony Iwan Dmitriewicz uważniej  wpatrzył  się w swoje odbicie.

-  Rzeczywiście tak źle wyglądam?

-      Ładniejszych do trumny kładą. Ja już nie mówię, że dziś rano znowu ci z ust pachniało. Nie masz dwudziestu lat, pora poważnie pomyśleć o swoim żołądku.

-      Dobrze, ale teraz muszę iść.

Całując żonę, ale niezupełnie rozumiejąc, czego właściwie po­trzebuje ona w danej chwili, Putilin postarał się włożyć w swój pocałunek jak mógł najwięcej różnorodnych uczuć - od uznania własnej winy do podziwu dla jej kobiecej mądrości, od synow­skiego uszanowania do pragnienia posięścia jej natychmiast, wprost na jadalnym stole.

-  Zaczekaj - z żarem szepnęła ułagodzona małżonka - od­prowadzę cię w moim nowym stroju.

Kiedy po dziesięciu minutach śledczy Putilin schodził po schodach, a żona stała na podeście przy poręczy, cała w różowej pianie koronek i wstążeczek, szlafroczek niespodzianie rozchy­lił się, jakby mimo woli zaczepiony jej ręką. Nie było pod nim nic prócz obietnicy bliskiej rozkoszy.


Komentarze
Polityka Prywatności