Na nowojorskiej giełdzie pada strzał. Jeden z maklerów, George Sedbauer, ginie z ręki człowieka, którego wprowadził na parkiet. Na domiar złego okazuje się, że morderca oprócz pistoletu miał przy sobie bombę, zatem niewykluczone, że był członkiem siatki terrorystycznej. Wkrótce potem Lyle Wynant, jeden ze świadków tamtego dramatycznego wydarzenia, dostrzega w mieszkaniu atrakcyjnej Rosemary Moore jej zdjęcie w towarzystwie Sedbauera oraz niejakiego Vilara – człowieka, który go zastrzelił.
Lyle postanawia poinformować o tym odpowiednie organa. Tak rozpocznie się dla niego wielka i niebezpieczna przygoda. Również żona Lyle’a, Pammy, przeżyje w tym czasie niecodzienną przygodę – inną od mężowskiej, lecz nie mniej fatalną w skutkach.
Skomplikowana, pełna mylnych tropów fabuła Graczy (1977) jest przede wszystkim pretekstem do nakreślenia sugestywnego obrazu świata, na który padł cień terroryzmu. Ale nie tylko. Na pozór idealne życie Wynantów kryje w sobie pustkę, nudę i rozpacz. Czy ci obojętni „gracze” są w stanie zrozumieć, jak bardzo przyczyniają się do narodzin przemocy, która ich otacza?
Nota o autorze:
Don DeLillo - urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne. Urodził się i wychował na nowojorskim Bronksie w rodzinie włoskich imigrantów (do pochodzenia pisarza odnoszą się wątki w Podziemiach).
W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. (Otrzymali ją tacy pisarze jak Milan Kundera, Mario Vargas Llosa, V.S. Naipaul, Graham Greene, Simone de Beauvoir czy Jorge Luis Borges.)
Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Players, Mao II). W powieści Libra podjął się rekonstrukcji biografii Lee Harveya Oswalda, domniemanego sprawcy śmierci prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Biorąc pod uwagę biegłość w operowaniu materią historyczną przy tworzeniu świata przedstawionego, powieść tę porównuje się do dzieł Thomasa Pynchona. DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, The Names).
Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy'ego.
Amerykańscy pisarze młodego pokolenia (tacy jak Bret Easton Ellis, Jonathan Franzen and David Foster Wallace) powołują sie na DeLillo jako na źródło inspiracji. James Ellroy wspomina, że Libra była jednym z bodźców do napisania przez niego tryptyku Underworld USA - jeszcze bardziej szczegółowego opisu zdarzeń, które mogły doprowadzić do śmierci Kennedy'ego.
(za: www.wikipedia.pl)
Fragment książki:
Pammy i Lyle stali się domatorami. Dawniej wiele czasu poświęcali zwiedzaniu restauracji. Jeździli na najdalsze peryferie miasta, jadali w maleńkich nadrzecznych dziuplach przy otwartych wjazdach na mosty albo w rodzinnych knajpkach w dalekich dzielnicach, a neutralny wystrój takich lokali i ich oddalenie rzekomo dowodziły autentyzmu. Chadzali do klubów, w których przesłuchiwano nowe talenty i improwizowały zespoły komików. W wiosenne weekendy kupowali rośliny w podmiejskich szklarniach i jeździli do przystani na City Island czy na North Shore, żeby pomóc znajomym, którzy przygotowywali swoje skromne jachty do morskiej żeglugi. Poruszali się w coraz węższym kręgu. Nie kusiły ich już nawet filmy, podwójne seanse w obwieszonych żyrandolami urynałach przy górnym Broadwayu. Wyglądało na to, że już nie pragną gromadzić.
Na kolację jadali zupy z torebek i kanapki lub chadzali do baru za rogiem i wsuwali na chybcika, podczas gdy jakiś facet wycierał na mokro podłogę przy ich stoliku, powarkując jak basista jazzowy. W odległości trzech przecznic była chińska knajpka. Dalej prawie nigdy się nie zapuszczali, przynajmniej wieczorami i w weekendy, chyba że mieli coś konkretnego do załatwienia. Pammy umiała odróżniać chińskich kelnerów. Napawało ją to cichą dumą.
Lyle spędzał czas przed telewizorem. Siedział prawie po ciemku, tak z pół metra od ekranu, i co jakieś trzydzieści sekund zmieniał stację, czasem nawet dużo częściej. Nie żeby szukał czegoś, co by go na dłużej zaciekawiło. Wcale nie. Po prostu lubił szarpać pokrętłem i prażyć się coraz to nowymi obrazami. Zgłębiał ich treść, ale tylko do pewnego stopnia. Ważniejsza okazywała się dotykowo-wzrokowa rozkosz zmieniania kanałów, przeistaczanie momentów o choćby całkiem przypadkowej treści w miłe abstrakcje terytorialne. Patrzenie w telewizor było dla Lyle'a dyscypliną zbliżoną do zen lub matematyki. Reklamy, plansze z nazwami stacji, hiszpańskojęzyczne dramaty z reguły dawały mu więcej niż standardowe programowanie. Interesowała go powtarzalność reklam. Wielokrotne oglądanie identycznego materiału stawało się próbą sprawności oka, jego zdolności dokonywania ponownej selekcji, dzielenia chwili na mniejsze jednostki czasu. Rzadko włączał fonię. Najlepszy dźwięk zapewniały stacje z fal ultrakrótkich, używające wadliwego sprzętu albo nadające w innych językach niż angielski.
Czasem oglądał program którejś z powszechnie dostępnych stacji. Co tydzień przeznaczano około godziny na pornografię miejscowego wyrobu, dzieło tubylczych rzemieślników. Na ekranie znajdował prawdę niewątpliwie bardziej obcesową niż w masie migotliwego ciała z wymuskanych czasopism. Siedział w swojej niecce zakrzywionej przestrzeni, w prószącym świetle. Rzucał się w oczy dziecinny bezwstyd tej genitalnej agresji. Ludzie zwerbowani prosto z ulicy szukali, co by tu possać. Ręczne kamery tu i ówdzie namierzały czyjeś krocze. W bezruchu obserwował sekwencje maleńkich szarych ciał. To, co widział, przykuwało jego uwagę, chociaż nadal przytępiało zmysły. Godzina dłużyła się jak cztery. Chociaż był zmęczony, kompletnie wyprany, znudzony paradą upozowanych desperatów i desperatek, bez trudu mógłby oglądać ją do rana, omotany telewizją, elektrostatycznym blaskiem, który sprawiał wrażenie uprzywilejowanego stanu między falą a wzrokowo postrzeganym obrazem, sekretu niebiańskiej energii. Zastanawiał się, czy nie zanadto się skomplikował, żeby widok nagich ciał sam w sobie jeszcze go poruszał.
- Hej, popatrz. Jesteśmy tu, ludziska. Przyszłość runęła nam prosto na głowy. I jak ona wygląda?
- Tak nagle się odezwałeś, że prawie się wzdrygnęłam.
- Wygląda tak. Wygląda jak niezliczone fale szumu. Emitują ją wcześniej, niżby wynikało z rozkładu, i stąd ten brum. Wygląda jak oberwańcy z Mercer Street.
- Ty, daj mi spać.
- Popatrz, zobacz, przecież mówię. A równocześnie. No bo to jest tak. Siedzimy tu i sobie oglądamy w błogim zaciszu własnej sypialni, a tamci mają swój strych i kamerę i co nakręcą, to wchodzi na wizję, bo prawo pozwala. Na widok kamery natychmiast ściągają łachy. Dawniej ludzie przynajmniej machali sobie ręką.
- Dobra.
- Tu i teraz. Tu i tera, łaskawe państwo. Patrzajcie, jak pandy bawią się własnym gównem. Super, super.
Pammy miała ten swój uśmiech, przy którym ciut odsłaniała górne dziąsło. Ktoś jej powiedział, że to wzruszające. W bardziej skomplikowanych chwilach, gdy niosła paczkę albo omijała de- generatów, jej nieporadne ruchy działały jak klaśnięcie, dzięki któremu raptem odzyskiwała młodość. Miała pociągłą twarz, włosy cienkie, umiarkowanie jasne. Ludziom podobały się jej oczy. Czasem wydawało się, że mieszka w nich coś, co wręcz wyskakuje na powitanie. Mówiła z ożywieniem, gestykulowała, wpadała w słowo, kiwała i kręciła głową, nie odrywała wzroku od ust rozmówcy, a niekiedy sama powtarzała ustami jego rytm. Jej mocne, proste ciało mogło być ciałem pływaczki. Chwilami dystansowała się wobec niego.
Pracowała w firmie „Organizacja Rozpaczy”. Nie „rozpatrzy”, tylko właśnie rozpaczy: ciężkiej udręki psychicznej, głębokiego poczucia winy, ostrego lęku, otchłannego smutku i tym podobnych. Liczba pracowników zmieniała się, i to nieraz radykalnie, z miesiąca na miesiąc. Do obowiązków Pammy należało układanie prospektów przedstawiających „Organizację Rozpaczy” jako wielki i stale rozrastający się zakład usług osobistych, którego kliniki, publikacje i wysoko kwalifikowani terapeuci pomagają społeczeństwu zrozumieć i oswoić rozpacz. Istniały stawki dla pojedynczych osób, stawki grupowe, konsultacje na specjalnych warunkach, opłaty za broszury i pomoce dydaktyczne, honoraria za sesje rodzinne i seminaria na temat rozpaczy po stracie małżonka. Biura regionalne przeważnie były małe i mieściły się w przysadzistych budynkach, przez ścianę z hurtowniami narzędzi chirurgicznych i laboratoriami radiologicznymi. Te domy stanowiły zazwyczaj forpocztę planowanych osiedli, których budowy zaniechano. Pammy odwiedziła kilka takich biur, żeby zyskać szersze spojrzenie, i porobiła zdjęcia, ale przed zamieszczeniem w broszurach musiała je mocno przykroić, usuwając z kadrów zachwaszczone pola i zrytą spychaczami ziemię. Początkowo wydawało jej się, że World Trade Center to dość nieprawdopodobne miejsce na centralę takiej firmy. Ale z czasem zmieniła zdanie. Bo niby gdzie dałoby się uskładać tyle rozpaczy? Ktoś przewidział, że pewnego dnia ludzie zapragną narzędzi, które pozwolą im kodyfikować własne emocje. Potrzebna będzie urzędowa struktura. Ekipy behawiorystów zebrały się w przewodach kanalizacyjnych i wysmażyły pewien rodzaj futuryzmu opartego na procedurach ewidencjonowania. Pammy nie miała wrażenia, że bliźniacze wieżowce są wiecznotrwałe. Nadal były jedynie konceptem, mimo swojego ogromu nie mniej ulotne od jakiegoś banalnego odkształcenia fali świetlnej. Wszystko wydawało się tym większą prowizorką, że biura „Organizacji Rozpaczy” raz po raz przemeblowywano. Robotnicy odgradzali pewne strefy przepierzeniami, a inne otwierali, wynosili segregatory, wtaczali fotele i biurka na kółkach, jak gdyby kazano im dostosować liczbę mebli do spiętrzenia narodowej rozpaczy.