Felix Ferrer, bohater powieści Echenoza, jest marszandem. Prowadzi niewielką galerię sztuki współczesnej, sprzedając dzieła, do których wartości ma stosunek co najmniej sceptyczny. Poznajemy go w chwili, gdy odchodzi od żony. Uwodzi spotykane na swej drodze kobiety, traktując je instrumentalnie, choć z czasem nabiera wątpliwości, czy to on sam nie jest uwodzony i wykorzystywany. Chce wierzyć, że wciąż jest młody i sprawny jak kiedyś, choć coraz częściej musi się stosować do napomnień swego lekarza.
Nota o autorze:
Polskim czytelnikom znane są dwie książki Echenoza: Park (1997) oraz wydana nakładem naszej oficyny w 2005 roku Przy fortepianie.
Za powieść Odchodzę, którą oddajemy do rąk czytelników, Jean Echenoz otrzymał Nagrodę Goncourtów w roku 1999.
Fragment książki:
Niechże się pan postawi w sytuacji kolekcjonera, przyciszonym głosem nie dawał za wygraną Ferrer, naciskając włącznik światła. Kolekcjoner przychodzi do pana, ażeby kupić obraz. Waha się. A pan wie, co to dla niego znaczy kupić obraz, wie pan, jak boi się umoczyć swoje pieniądze, boi się, że nie ma wystarczającego rozeznania, boi się, że przejdzie mu koło nosa van Gogh, boi się, co powie żonie, i różne takie. Tak się boi, że nie widzi już obrazu. Widzi już tylko pana, marszanda, w stroju marszanda. Tak więc na obraz nałoży mu się pański wygląd. Jeśli ma pan na sobie jakieś nędzne ciuchy, całą pańską mizerię przeniesie na obraz. Ale jeśli będzie pan prezentował się nienagannie, wtedy przeciwnie, będzie to dobre dla obrazu, dobre dla wszystkich, a już zwłaszcza dla nas, pojmuje pan?
Tak, odrzekł Delhaye, chyba pojmuję. W porządku, no to do jutra, powiedział Ferrer. Myślisz, że zrozumiał? spytał potem, nie oczekując odpowiedzi, ale Victoire już poszła spać. Pogasiwszy kolejne światła, Ferrer wszedł do ciemnej sypialni, a nazajutrz po południu zjawił się w galerii, niosąc tweedowy garnitur w kolorze kasztanowym, błękitną koszulę w granatowe prążki i trykotowy brunatnozłoty krawat. Niedogolony Delhaye, który przyszedł przed nim, miał na sobie to samo ubranie co wczoraj, tyle że jeszcze bardziej złachane, wygląda, jakby w nim sypiał, spójrz tylko na tę koszulę.
Wydaje mi się, że sprawa z „Nechilikiem” posuwa się, mówi Delhaye. Z czym? pyta Ferrer. Z tym statkiem, mówi Delhaye, wie pan, statkiem z antykami. Chyba znalazłem informatorów. Ach, tak, rzuca wymijająco Ferrer, którego uwagę odwrócił brzęczyk u drzwi wejściowych. Uwaga, mówi szeptem, ktoś idzie. Reparaz.
Znają Reparaza, to stały klient. Zarabia ogromne pieniądze, robiąc interesy, które ogromnie go nudzą, rzecz w tym, że na co dzień żadna to frajda posiadać światowy monopol na smartex. Jedyne chwile, kiedy Reparaz ma tro chę rozrywki, to te, kiedy przychodzi nabywać dzieła sztuki. Lubi też, żeby mu trochę podoradzać, podpowiedzieć, jakie są trendy, żeby poodwiedzać z nim artystów. Którejś niedzieli, kiedy Ferrer zabrał go do pracowni pewnego rytownika na Porte de Montreuil, Reparaz, który opuszcza siódmą dzielnicę tylko po to, by przemierzyć swoim prywatnym odrzutowcem Atlantyk, wpadł w entuzjazm, przemierzając jedenastą. Ach, ta architektura, ci egzotyczni ludzie, niesamowite, jeździłbym tak z panem co niedziela. Cudowne. Dla Reparaza nie był to dzień stracony. Co nie zmienia faktu, że należy on do gatunku niezdecydowanych. Na razie kręcił się przy wielkim, żółtym i dość kosztownym akryliku Martinova, podchodząc, cofając się, znów podchodząc etc. Chwileczkę, mówi Ferrer, nadal ściszonym głosem, do Delhaye'a, zaraz się pan przekona. Zaserwuję mu numer z odradzaniem, uwielbiają to.
I jak, zagaił, podchodząc do Martinova, podoba się panu? Coś w tym jest, mówi Reparaz, naprawdę coś w tym jest. Uważam, jakby to powiedzieć, no, wie pan. Tak, wiem, powiada Ferrer. Ale tak po prawdzie, nie jest za dobry, daleko mu do najlepszego z serii (bo to seria, nieprawdaż), poza tym jest jeszcze nie całkiem skończony. Zresztą, między nami mówiąc, Martinov jest dość drogi. Ach tak, mówi tamten, uważam jednak, że coś w tej żółci jest. Na pewno, zgadza się Ferrer, nie mówię, że to jest złe. Ale mimo wszystko dość drogie jak na to, co sobą przedstawia. Na pana miejscu rzuciłbym okiem raczej na to, ciągnie Ferrer, wskazując na stojące pod ścianą w kącie galerii dzieło będące kompozycją zestawionych rzędem czterech kwadratów aluminiowych pomalowanych na jasnozielono. O, to jest niezłe. Tylko patrzeć, jak pójdzie w górę, choć na razie cena jest bardzo przystępna. Zresztą niech pan spojrzy, jakie to jasne, prawda? Takie oczywiste. Takie pełne światła.
Trochę to jednak skromne, powiada szef firmy. To znaczy, niewiele się w tym dzieje. Na pierwszy rzut oka, mówi Ferrer, może się takie wydawać. Ale wraca pan do domu, obraz wisi na ścianie i nie wali pana agresywnie po oczach. To jest to. Pomyślę, mówi Reparaz, zbierając się do wyjścia, zajrzę jeszcze raz z żoną. Zadziałało, mówi Ferrer do Delhaye'a, zobaczy pan. Jak nic weźmie Martinova. Czasami trzeba im się trochę sprzeciwić. Trzeba stworzyć złudzenie, że myślą samodzielnie. No proszę, jest następny.
Następny, uśmiechnięty osobnik lat czterdziestu ośmiu, nazwiskiem Gourdel, ze skąpą bródką pod dolną wargą, w aksamitnej marynarce i z obrazem owiniętym w papier pakowy pod pachą, był malarzem, którym Ferrer zajmował się od dziesięciu lat. Przynosząc obraz, przychodził dowiedzieć się, co słychać.
Kiepsko idzie, powiedział Ferrer znużonym tonem. Pamiętasz Baillenxa, tego, który wziął twój obraz. No więc zwrócił mi go, nie chce twojego obrazu, musiałem go przyjąć z powrotem. Tak samo Kurdijan, pamiętasz, też zamierzał kupić. No, ale już nie kupuje, ostatecznie woli kupić Amerykańca. Poza tym te twoje dwa wielkie formaty wystawione na aukcji uzyskały śmieszną cenę, więc prawdę mówiąc, sprawa wygląda dość nieciekawie. No cóż, mówi Gourdel, który już mniej uśmiechnięty rozwija pakunek, przyniosłem to.
Trzeba powiedzieć, że jest w tym trochę twojej winy, ciągnie Ferrer, nie rzuciwszy nawet okiem na dzieło. Wszystko schrzaniłeś, przerzucając się z abstrakcji na symbolizm, musiałem całkowicie zmienić strategię w związku z twoimi pracami. Wiesz, jakie to nastręcza problemy, malarz, który bez przerwy wprowadza zmiany, ludzie na coś czekają i potem są rozczarowani. Wiesz, że wszystko ma swój znak firmowy, w końcu łatwiej mi promować coś w miarę stałego, w przeciwnym razie klapa. Dobrze wiesz, jakie to wszystko jest strasznie niepewne. To znaczy, ja ci tylko mówię, ale sam wiesz, jak jest. Tak czy inaczej, tego wziąć nie mogę, wpierw muszę upłynnić pozostałe.
Mija chwila, potem Gourdel owija z powrotem byle jak w papier swój obraz, żegna Ferrera skinieniem głowy i wychodzi. Na chodniku spotyka nadchodzącego właśnie Martinova. Martinov to młody facet o niewinnie szczwanym spojrzeniu, zamieniają z sobą kilka słów. Ten sukinsyn chce mnie spisać na straty, powiada Gourdel. Zdziwiłbym się, gdyby tak było, pociesza go Martinov. Wie, co robisz, ma do ciebie zaufanie. W końcu ma trochę wyczucia sztuki. Nie, mówi Gourdel przed odejściem w siną dal, nikt już nie ma wyczucia sztuki. Jedynymi, którzy go trochę mieli, byli papieże i królowie. Od tamtej pory nikt.