Włos Wenery

Główny bohater, podobnie jak autor, wiedzie życie rosyjskiego tłumacza współpracującego ze szwajcarskimi służbami imigracyjnymi. Wysłuchane przez niego historie osób ubiegających się o azyl układają się w wiele z pozoru odrębnych opowiadań. Przeplatają się one z opisem jego własnej emigracyjnej codzienności, treścią książki, którą czyta, i listów pisanych do tajemniczego Nabuchodonozora, rozbudowanych między innymi o własne wspomnienia. Jako narrator wciela się on w niezliczone postacie, przedstawiając ich losy w rozmaitych konwencjach i stylach.

2.jpgCzytelnik znajdzie tu drastyczne opisy zbrodni, życia więziennego i wojskowego, ale też poruszające historie miłosne, wstrząsający realizm i elementy pięknej baśniowej fantastyki czy poetyki snu.

W utworze zawarta jest również druga powieść – nieistniejący w rzeczywistości dziennik popularnej w latach 30. XX wieku śpiewaczki, oddający tak sugestywnie psychikę dziewczęcą i kobiecą oraz życie Rostowa nad Donem w czasach carskich, a potem Moskwy i Paryża lat 20., że brano go za autentyk. Wiele miejsca poświęca autor opisowi Rzymu, jest zafascynowany Wiecznym Miastem, w którego melancholijnej scenerii umieszcza dramat miłości tłumacza i jego żony Izoldy.

Szczególne znaczenie odgrywa w tej książce mitologia – zarówno grecka i rzymska, jak i narodów północy – Ewenków i Oroczów. Wiąże się z nią pojawiający się raz po raz motyw włosów, symbolizujący najogólniej siły życiowe i twórcze. Przeciwstawieniem jest tu powtarzający się stale motyw śniegu.

Włos Wenery to także powieść o pisaniu powieści. Jej ideą przewodnią jest wskrzeszająca rola słowa pisanego czy, szerzej, dzieła sztuki. Ci, co dawno już umarli, wrócą do tego samego punktu w swoim życiu za każdym razem, gdy ktoś otworzy książkę. Tak bogatą tkankę literacką pełną aluzji i odniesień kontekstowych zdobią także liczne mniej lub bardziej ukryte cytaty z literatury światowej. Powieść nie dzieli się na rozdziały, przypomina raczej strumień świadomości, jednak jej niezwykły klimat swego rodzaju zwierzenia nadaje jej cechy intymnego dialogu z czytelnikiem, gotowym przeżyć prawdziwą przygodę intelektualną.

Nota o autorze:

Michaił Szyszkin urodził się w 1961 r. w Moskwie. Studiował język angielski i niemiecki w moskiewskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Po jej ukończeniu pracował jako nauczyciel i tłumacz. W 1994 r. poślubił Franziskę Stöcklin, mieszkającą w Moskwie szwajcarską slawistkę. W 1995 r., przed narodzinami syna, pisarz z żoną przenieśli się do Zurychu. W Szwajcarii Michaił Szyszkin nadal tłumaczy, uczy rosyjskiego i pisze kolejne książki.

Szyszkin jest jednym z najbardziej uznanych współczesnych pisarzy rosyjskich.  Jego proza łączy najlepsze wartości rosyjskich i europejskich tradycji literackich. Czechowowi, Buninowi i Nabokovowi zawdzięcza bogactwo słownictwa, subtelny psychologizm i szlachetną, a przy tym naturalną postawę obywatelską, a autorom zachodnim, zwłaszcza Jamesowi Joyce’owi i nouveau roman – zasadę zmiany stylów i toku narracji w obrębie jednego utworu oraz  przeniesienie punktu ciężkości z samej relacji na sposób opowiadania.

Bibliografia:

1993 - opowiadanie Urok kalligrafii (Lekcja kaligrafii) w miesięczniku „Znamia”.

1993 - powieść Wsiech ożydajet odna nocz (Wszystkich czeka jedna noc).

1999 - powieść Wziatije Izmaiła (Zdobycie Izmaiłu) – 2000 r. nagroda Rosyjskiego Bookera;  nagroda Globusa „dla utworu, który przyczynia się do zbliżenia narodów i kultur”.

1999 - przewodnik literacko-historyczny Russkaja Szwiejcarija – 1999 r. nagroda kantonu zuryskiego.

2002 r. – (wydane po niemiecku) eseje Montreux–-Missolunghi–Astapowo. Auf den Spuren von Byron und Tolstoj (Śladami Byrona i Tolstoja) – 2005 r.  Prix du Meilleur Livre Étranger – Essai (Mikhail Chichkine, Dans les pas de Byron et Tolstoï, Les Editions Noir sur Blanc).

2005 - powieść Wienierin wołos – 2005 r. nagroda „Nacjonalnyj bestseller”, 2006 r. nagroda „Bolszaja Kniga”. Tłumaczona na włoski, francuski, serbski, bułgarski, chiński. W Rosji przeniesiona także na scenę.

Wydawana (ostatnio 2007 r.) w zbiorach proza z różnych okresów, w tym opowiadania Slepoj muzykant (Ślepy muzyk) i Willkommen in Z., esej Spasionnyj jazyk (Ocalony język).

Fragment książki:

Albo oddaje się w nasze ręce rodzina: tata, mama i cór­ka jerozolimska. Twierdzą, że uciekli z Żydiatina - nie mogli już znosić prześladowań ze strony Drewlan. To nie Drewlanie, mówią, tylko prawdziwi faszyści! Boże, ratuj Żydów, a jak nie możesz, to chociaż gojów! Zaczęli opowiadać, jak prawosławni ich bili - mąż i żona mieli wybite zęby, a córka, która nie miała jeszcze dwunastu lat, została zgwałcona. Zgodnie z przepisami Piotr każde z trojga przesłuchiwał osobno. Ojciec i matka mówili mniej więcej to samo, jakby się nauczyli tekstu na pamięć - pogróżki nadsyłane pocztą, te­lefony w środku nocy, napad na ulicy przed domem itd. Potem we­zwano dziewczynkę. Przez otwarte drzwi było widać, jak się tuli do matki i nie chce iść, a ta jej mówi: „Idź, nie bój się!”. Weszła, usiad­ła na brzegu krzesła. Piotr, żeby ją jakoś ośmielić, podał jej batonik. Ma w prawej szufladzie biurka batoniki przeznaczone do takich ce­lów. Wprawdzie instrukcja tego nie przewiduje, ale któż mu zabro­ni? No i Piotr pyta, czy ich rodzina jest religijna, a ona na to: „Jak Boga kocham! Chodzimy regularnie do cerkwi”. I żeby to uwiary­godnić, przeżegnała się. Ze strachu wszystko jej się pomyliło. Tata był pewnie pechowym negocjatorem, a z drewlańskimi partnerami nie ma żartów. Wybrali historię typową, pewniaka - któż by się nie użalił nad losem Judejczyków? Myśleli, że się uda: braku zębów nie można przecież udawać, a dziecko, jak wykazało badanie medyczne, było rzeczywiście zgwałcone. Pieczątka. Warto też zaobserwować, jak składają podpisy pod protokołem! Jeden będzie posłusznie kiwać gło­wą, że niby to my ludzie ciemni, co nam, państwo, każecie, to podszrajbujemy, a drugi nawet pisownię nazw geograficznych sprawdzi. Trze­ci, który przyjechał z całym plikiem zaświadczeń z wszelkich możli­wych domów boleści, ciup i katowni i twierdził, że już nikomu na świecie nie wierzy, domagał się pisemnego przekładu protokołu - ustny go, widzicie państwo, nie zadowala i z zasady nie ma zamiaru podpisywać nie wiadomo czego. Piotr mu na to od razu pieczątkę. A ten z miejsca przystępuje do akcji protestacyjnej. Trzeba było za­gwizdać na straże. Pogroziły mu halabardami. Takiemu to i w naszej miłującej bliźniego krainie potrafią kości porachować. Z kolei czwarty poprosi, żeby wnieść do protokołu, że tutaj jest dobrze - ani zimno, ani gorąco, a u nich tam cztery pory roku - zima, zima, zima i zima. Zna­my takich! Zgłaszają się jako męczennicy zimy, a potem dalejże kraść! Ile razy już tak było. Najpierw zawieramy znajomość podczas wywia­du - dzień dobry, dzień dobry, a potem, co było do przewidzenia, spot­kanie na posterunku, kiedy zostanie złapany na kradzieży - tłumacz dorabia też na policji - o, my się już znamy! Kopę lat! I znowu te okropne opowieści. Dyrektora sklepu „Migro” wcale przy wyjściu ko­ło kas nie ugryzł, a jak ugryzł, to tylko dlatego, że tamten go zaczął du­sić. Wróćmy do naszych baranów. Spójrz na siebie! Siwy włos na gło­wie, a wciąż jesteś zbiegiem! Gdzie masz jakiś dokument tożsamości? Nie wiesz? Ale my wiemy - na dworcu w przechowalni. Albo w heimie dla uchodźców u kumpla, który się zgłosił do nas wcześniej. Wydamy ci w trybie urzędowym podorożnę* na wymyślone nazwisko, a ty wyj­dziesz - i prosto po dokumenty. Co, może się mylę? Potem załatwisz sobie utrzymanie - dalejże kraść i skupować za bezcen kradziony to­war. Nie chcę, ale muszę. Nie będziesz kradł, nie będziesz jadł. Głod­ny i archijerej ukradnie. Dlatego nie chrzań nam tu o jakiejś pracy! Komu zresztą jest tu potrzebny ktoś taki jak ty? Mamy tu mnóstwo chętnych. Bo wielu jest powołanych, brudasie, lecz mało wybranych. Tutaj okradacie sklepy, a tam u siebie sprzedajecie na straganach - oto cała wasza praca. I co z tego, że wszędzie są alarmy! Wiadomo, jak się załatwia torbę. To bardzo proste: bierze się folię aluminiową i wykleja torbę od wewnątrz, żaden alarm tego nie wykryje. I można wynieść, co się chce. Potem przesyłka. Jak? Na przykład pocztą. Pisze się, że prezenty, odzież używana i taki tam chłam. Najważniejszy jest adres zwrotny. Trzeba wybrać z książki telefonicznej kogoś porządnego albo najlepiej jakąś organizację charytatywną. Nikt się nie przy­czepi. Jasne? Co znaczy nie uda się?! Strach ma wielkie oczy! Nie je­steście pierwsi ani ostatni! Więc mówcie prawdę i tylko prawdę! I pamiętajcie, że w wasze mrożące krew w żyłach opowieści nikt już dawno nie wierzy, bo życie składa się jeszcze z miłości i piękna, dla­tego że ja śpię, lecz serce me czuwa: Cicho! Oto miły mój puka! „Otwórz mi, siostro moja, przyjaciółko moja, gołąbko moja, ty moja nieskalana, bo pełna rosy ma głowa i kędziory me - kropli nocy”. Czy pan już wie, jakie są pana prawa i obowiązki i że do raju i tak nie zostanie pan wpuszczony? GS: „Tak”. Piotr, biorąc od tłumacza kartkę z tekstem powitania: „Są pytania?”. GS: „Nawet jeżeli opo­wiadający są fikcyjni, to przecież to, co opowiadają, jest rzeczywiste. Prawda jest tam, gdzie się ją ukrywa - zgoda, ludzie są nieprawdzi­wi, ale historie, to właśnie historie są prawdziwe! Po prostu w tym domu dziecka zgwałcono nie tego chłopca z grubymi wargami, tylko innego. Opowieść o bracie, który zginął w płomieniach, i o matce, którą zabili, chłopak z Litwy od kogoś usłyszał. Co za różnica kogo to spotkało? To zawsze będzie pewniak. Nie chodzi o ludzi, prawdzi­we albo nieprawdziwe mogą być tylko historie. Po prostu trzeba opowiedzieć autentyczną historię. Wszystko, tak jak było. Nic nie zmyślać. Jesteśmy tym, co mówimy. Świeżo sfabrykowany los jest zatłoczony niepotrzebnymi ludźmi, jak arka, a reszta to otchłań. Staniemy się tym, co zostanie wniesione do protokołu. Słowami. Niech pan zrozumie, Boski zamysł rzeki to właśnie ta rzeka”. Piotr: „No, to zaczynamy”. I znowu pytanie - odpowiedź, pytanie - odpo­wiedź. A przez lufcik wpadają płatki śniegu. Jak to? Dopiero co by­ło lato, a tu już śnieg. Przez okno widać podwórko, tam jakiś Murzyn pod okiem policjanta odgarnia wielką łopatą śnieg ze ścieżek. Cien­ka blacha łopaty drapie asfalt zupełnie jak w Moskwie. Przyprowa­dzono drugą poranną grupę zmarzniętych GS. Opatuleni w kurtki i szale, głównie Murzyni i Azjaci, przytupują na świeżym śniegu, czyjeś dziecko, arabskie czy kurdyjskie, może irańskie, kto się w tych pięciolatkach połapie, wciąż szuka okazji, żeby ulepić śnież­kę, a matka psyka i ciągnie je za rękę. Pytanie - odpowiedź, pytanie - odpowiedź. Potem przerwa, kawa z plastikowego kubeczka. Przez in­ne okno widać inne podwórko, też śnieg. Kilku małych Murzynków obrzuca się śnieżkami. Czy oni się bawili śnieżkami dopiero co, czy to już rok minął? I znów pytanie - odpowiedź, pytanie - odpowiedź. Jak rozmowa z samym sobą. Człowiek sam sobie zadaje pytania i sam sobie odpowiada.

·                   W dawnej Rosji dokument nakazujący stacjom pocztowym dawać podróż­nemu konie.

(…)

Mam 6 lat. Poznaję słowa „strajk”, „rewolucja”, „pogrom”.

Masza i Niusia, które już chodzą do gimnazjum, przybiegają rano z powrotem i opowiadają, jak w połowie lekcji rozległy się na ze­wnątrz krzyki i strzały. Ktoś strzelał w okna auli, w której wiszą por­trety Najjaśniejszego Pana i rodziny carskiej, dobrze widoczne z uli­cy. Lekcje są teraz często odwoływane, bo nauczyciele z powodu strajków nie mogą zdążyć na czas.

W mieście jest niespokojnie. Wszyscy mają zalęknione twarze. Nikt nie chce mi nic wytłumaczyć. Słyszę, że Żydzi strzelali do pro­cesji z krzyżem i zabili chłopca, który niósł przed sobą ikonę. Okrop­nie mi żal chłopca, płaczę niepocieszona.

Nowy targ płonie. Nad miastem unosi się słup czarnego dymu, z powodu bezwietrznej pogody prosty jak jakiś gigantyczny but.

Stale słyszę słowo „pogrom”. Niania szepcze z kimś nerwowo: jak biały krzyż na drzwiach, to gromić czy, odwrotnie, nie gromić? Wy­stawia w oknach ikony i krzyże, wychodzi z ikoną przed bramę. Ja jestem trzymana pod nadzorem Maszy i Kati w pokoju dziecinnym. Nie wiadomo gdzie jest Sasza, który pobiegł do miasta, wszyscy się o niego martwią, mama bierze krople. Tatko jest cały czas w szpita­lu. Niusia, jakby nigdy nic, siada do fortepianu, chce studiować w konserwatorium i zostać słynną pianistką. Każą jej natychmiast przestać grać. Krzyczy: „Nie mogę opuścić lekcji z powodu jakichś łajdaków!”.

Mama przyprowadza do naszego pokoju dziecinnego nieznajomą czarniawą dziewczynkę. Nazywa się Lala. Jest przestraszona, cala drży. Mama mówi nam, że Lala jest Żydówką. Słowo straszne, ale dziewczynka wcale nie wydaje się straszna, przeciwnie, bardzo nam jej żal. Jest przecież nieszczęśliwa, bo ją oszukują, wmawiają jej, że nie było Jezusa. Więc staramy się jak umiemy jej pomóc i przekonu­jemy, że Jezus był. Ona zaczyna płakać. Mama zagląda do nas i my­śląc, że ją obraziliśmy, gniewa się na nas.

Później Lala zostanie moją najlepszą przyjaciółką. Jej brat Jefrem Cymbalist, starszy od niej o 10 lat, skrzypek, wyjedzie do Ameryki, będzie znanym muzykiem.

Pogrom trwa kilka dni. Sasza pojawia się i znowu znika, mimo że mama go błaga, żeby nie wychodził, bo w całym mieście strzelanina. W pokoju dziecinnym opowiada nam, co widział. Ciało tego pierwszego zabitego chłopca noszono po ulicach. Z okien apteki rzucano butelki z kwasem siarkowym. Brat mówi, że znalazł dwa odcięte pal­ce i że trzyma je w futerale na okulary. Chce otworzyć i pokazać, ale my z krzykiem uciekamy. On się śmieje.

Zabroniono nam podchodzić do okna, ale zawsze jedna z sióstr trzyma wartę, a my ostrożnie podglądamy: raz po raz przebiega ktoś z naręczem różnych rzeczy. Widzę chłopów w melonikach, rzemieśl­ników w naciągniętych jeden na drugi kapeluszach wszelkich faso­nów, ktoś niesie górę kaszkietów. Mały obdartus ma na głowie no­wiutką czapkę gimnazjalną. Niedaleko jest pracownia kapelusznika.

Wieczorem podsłuchujemy, jak tatko opowiada po powrocie ze szpitala, ile przywieziono w ciągu dnia zwłok - zabici mieli ciężkie obrażenia, byli zabijani drągami, kamieniami, łopatami.

Wreszcie możemy wyjść na dwór. Teraz tłumy chodzą oglądać splądrowane sklepy. Stoimy przed spaloną synagogą. Obok - dom adwokata Volkensteina, też splądrowany i spalony. Dociera do mnie, że to właśnie tutaj byłam z ojcem i pływałam łódką na kółkach. Z przerażeniem myślę o łódce: pewnie też się spaliła! Oglądam się - może to ktoś z tego tłumu chodzącego, jak ja, po ulicach rozbił i spa­lił tę niezwykłą, cudowną łódkę...

Życie trwa dalej. Raz pytam, dlaczego dano mi na imię Izabełła. Tatko odpowiada: na cześć królowej hiszpańskiej. To mi się podoba. Udaję, że jestem królową hiszpańską. Właściwie wiem, że nią jestem. Nie chodzi o długą suknię z maminego szala ani koronę ze złotego papieru, ale o świadomość: jestem królową. Rano zawsze długo się myję, robię sobie z piany balowe rękawiczki do łokci.

Siostry wkuwają historię, słyszę znane mi imię, więc nastawiam ucha. Och, nie! Dowiaduję się, że Izabela I wypędziła Żydów. Jak to? To absolutnie niemożliwe! Moja królowa i pogromy! Przypominam sobie odcięte palce w futerale - Sasza wcale nie kłamał. Tatko, nic nie mówiąc, zabrał mu te palce i zaniósł do szpitala.

Przybiegam do ojca, wpadam do jego gabinetu, pytam go z lękiem i nadzieją o moją Izabelę. Tylko on mnie może uratować. Nie jest sam, ma pacjenta, przy stole siedzi jakiś pan. Boję się, że będzie na mnie zły, że mnie wyrzuci, ale on bierze mnie na ręce i wyjaśnia spo­kojnym głosem, że tak, Izabela I wydała taki edykt, ale trzeba pamię­tać, że w tym samym roku wysłany przez nią Kolumb odkrył Ame­rykę. Wygląda na to, że gdyby go nie wysłała na wyprawę, to nie wia­domo, kto, kiedy i gdzie tę Amerykę by odkrył. Może do dziś nie by łoby żadnej Ameryki. Może i teraz jej nie ma. Kolumb i nieobecność odkrytej przez niego Ameryki uspokajają mnie.

Bo tak naprawdę to nie chodzi ani o prześladowania Żydów, ani o    Kolumba, tylko o to, że ja tak bardzo kocham swojego wspaniałe­ go, mądrego, cudnego tatkę i wiem, że on też mnie kocha. A cała reszta oprócz mojej miłości i tego, że jestem kochana, nie ma żadne­go znaczenia.

Ten straszny rok upamiętnił się jeszcze z powodu huku armat. Grudzień. Ciemny, mroźny. Wszyscy z przerażeniem powtarzają słowo „Tiemiernik”. Niebezpiecznie jest chodzić po ulicach - bo tam Tiemiernik. Saszy i siostrom zabroniono chodzić do szkoły - z powodu Tiemiernika. W mieście trwają walki. Bateria kozacka ostrzeliwuje Tiemiernik ze starego cmentarza żydowskiego. O świcie straszny huk wstrząsnął całym miastem. To pocisk wpadł do stołówki fabryki „Aksaj”, gdzie był magazyn broni. Zginęło mnóstwo ludzi - ktoś mówi, że widział na drzewach kawałki ciał i ubrań.

Kiedy widzę na ulicach źle ubranych ludzi z ponurymi twarzami, wiem, że to Tiemiernik. W dni świąteczne chodzą pijani, wtedy robi się jeszcze bardziej niebezpiecznie. W zapusty idę z siostrami na fe­styn ludowy, który zmienia się w pole bitwy - walczą ze sobą różne strony Tiemiernika.


Komentarze
Polityka Prywatności