MARCH

Powieść Geraldine Brooks to powrót w wielkim stylu do czasów wojny secesyjnej. Kapitan March, marzyciel i naiwny idealista, jest ojcem „małych kobietek” z klasycznej powieści Louisy M. Alcott. Jego historia zaczyna się od romantycznych listów pisanych do domu, lecz stopniowo wyłania się spoza nich to, czego opisywać nie chciał – okrucieństwo, przemoc i rasizm obydwu stron, a także jego ponowne spotkanie z Grace, czarnoskórą niewolnicą, którą poznał za młodu, gdy wędrował po amerykańskim Południu.

2.jpgTo książka o ideałach zderzających się z brutalną rzeczywistością i o wojnie, która wszystkim wystawia moralny rachunek, lecz również o miłości i duchowym dojrzewaniu oraz o tym, jak trudno jest uczciwie żyć, poznawszy bezmiar ludzkiego cierpienia.

     Autorka z genialnym wyczuciem wskrzesza świat, który przeminął z wiatrem, przywołując klimaty, urok i grozę tamtych czasów.

     GERALDINE BROOKS - amerykańska pisarka i dziennikarka, pochodząca z Australii. Jej pierwsza powieść Year of Wonders: A Novel of the Plague zyskała międzynarodowy rozgłos. W 2006 r. autorka otrzymała nagrodę Pulitzera za Marcha. Obecnie na listach bestsellerów znajduje się jej najnowsza powieść sensacyjno-historyczna Ludzie Księgi (wkrótce ukaże się w Polsce).

Czerwony księżyc

To, co nastąpiło później, chciałbym wymazać z pamięci. Niech się skryje pod połyskliwą zasłoną bieli tak czystej, że aż kłującej w oczy.

Byliśmy, jak mówili Murzyni, niezwykłymi szczęściarzami. Nawroty choroby nie nadchodziły, a bawełna na polach wyrosła pięknie. Mówili, że w tym roku uwiniemy się ze zbiorami szybko i będziemy tańczyć pod „czerwonym księżycem”. Chodziło o krwistą poświatę, jaką otaczał się księżyc pod koniec lata. Byliśmy gotowi do żniw. Na końcach pól rozstawiono wagi, worki zbieraczy pocerowano, oczyszczalnia została uprzątnięta na przyjęcie nowych zbiorów. Ale na próżno.

Przyszli, zanim jeszcze na księżycu pojawiła się pierwsza, cienka czerwona obwódka. Nadciągnęli powoli, w ciemną godzinę przed świtaniem, przechodząc tyralierą przez osiedle niewolnicze, aż dotarli na placyk pomiędzy oczyszczalnią, młynem i budynkami, gdzie ja i Canning pogrążeni byliśmy w śnie. Wydaje mi się, że coś słyszałem przez sen, jakieś parsknięcie konia w ciemności, brzęknięcie strzemienia. Coś mnie w każdym razie obudziło. Poczułem zapach świeżego końskiego łajna. A w pobliżu nie było stajni. Nie namyślając się wiele, zrolowałem posłanie i wślizgnąłem się do mojej kryjówki. Zatkałem otwór workiem i wysypałem ziarno.

Po paru minutach usłyszałem trzask wyważanych drzwi i zgrzytanie wyrywanych zawiasów. Potem tupot kroków na deskach podłogi. Ktoś kopnął mój materac, bo dosłyszałem szum ziarna. Potem przekleństwa.

– Ten jego barłóg jeszcze ciepły – powiedział ktoś spokojnie. – Cholerny abolicjonista nie uciekł daleko...

Przez ziarno prześwitywało trochę światła, więc wiedziałem, że obchodzą wnętrze, by mnie znaleźć.

– Tutaj brakuje deski w ścianie – dosłyszałem głos z drugiej strony magazynu. – Musiał się tędy wyśliznąć...

Światło potańczyło jeszcze trochę po magazynie i zniknęło. W mojej norze zapanowała zupełna ciemność. Siedziałem skulony, z kolanami przy piersi. Spocone dłonie miałem tuż przy twarzy, ale nie widziałem ich.

Gdzieś na zewnątrz rozległ się tupot wielu nóg. Potem jakiś wrzask, wystrzał z pistoletu i krzyk. Ciągnęli coś przez plac. Zatrzymali się naprzeciwko magazynu. Dobiegły mnie jakieś lamenty i krzyki, a potem przeraźliwy krzyk Ethana:

– Nieee!

W odpowiedzi odezwał się głos spokojny, niemal kurtuazyjny:

– Będzie mi bardzo przykro, jeśli jutro chodzenie stanie się dla pana jeszcze trudniejsze, panie Canning. Proszę go zawołać, w przeciwnym razie będę zmuszony przestrzelić panu zdrową nogę.

– Niech cię diabli! – wypalił Canning.

Nastąpił jeszcze jeden strzał i krzyk tak żałosny i przepełniony bólem, że żołądek podszedł mi do gardła. Kryjówkę wypełnił kwaśny odór moich wymiocin. Trząsłem się ze strachu. Powinienem był wyjść. Powinienem się poddać. Ale strach ściskał mi pierś, odbierał dech, przygniatał jak kamienna lawina. Nie poruszyłem się. Przez szum walącej w skroniach krwi usłyszałem znów ten uprzejmy głos:

– Niech pan wyświadczy nam obu tę uprzejmość, panie Canning. Nie mógł uciec daleko. Jeśli nie znajdziemy go tutaj, złapiemy go w lesie.

Ethan szlochał i jęczał, z trudem łapiąc oddech. Coś mówił, ale nie mogłem zrozumieć. Zadźwięczała szabla wyciągana z pochwy. Potem krzyk i głuchy odgłos uderzenia.

– Zemdlał – powiedział jakiś inny, bardziej prostacki głos.

– Nie jestem pewien. Zwiąż go na tym koniu i przyprowadź tego starego czarnucha... jak on się nazywa?

– Ptolemy, panie majorze.

Ta odpowiedź – spokojna, pewna i pełna szacunku – wypowiedziana została głosem, który znałem. To był Zeke.

– Zawsze lubiłem to imię – powiedział major. – Mieliśmy zwykle jakiegoś Murzyna, który tak się nazywał. A teraz, staruszku, bądź tak dobry i uklęknij tu, nie, tutaj, obok tych belek, przy pieńku do rąbania drewna... Dziękuję.

Potem major zaczął mówić donośnym i dźwięcznym głosem, który wypełnił cały plac:

– Panie March! Mam nadzieję, że mnie pan słyszy. Wiem, że pan kocha Murzynów. Mamy tu jednego, imieniem Ptolemy, i obawiam się, że będę musiał mu obciąć głowę, jeśli nie wyjdzie pan, żeby się z nami przywitać!

Potem rzucił do swoich ludzi:

– Ci Jankesi zupełnie nie znają się na dobrych manierach...

Rozległy się śmiechy.

Trząsłem się i pociłem. Umysł mówił ciału, by się ruszyło, by wypełzło z tej nory i ocaliło życie starego człowieka. Ale mięśnie były zupełnie bezwładne.

Później usłyszałem drżący głos Ptolemy’ego:

– Panie March! Jak mnie pan słyszy, to niech pan nie wychodzi!

Rozległ się brzęk metalu i uderzenie ostrza wbijającego się w drewno. Słyszałem, jak ciało staruszka upadło na ziemię. Przebiegł mnie dreszcz. Przez moje tchórzostwo zginął właśnie bezbronny stary człowiek. Wcisnąłem twarz między worki. Płakałem jak dziecko.

– Nie mamy czasu na taką zabawę w kotka i myszkę – powiedział major. – Wy trzej podpalicie oczyszczalnię i magazyn ziarna. Reszta podpali pola. Potem zbiórka przy domach Murzynów.

Musiał spiąć konia, bo ten obrócił się z parsknięciem i zaczął się oddalać gdzieś w kierunku murzyńskich baraków.

Posłyszałem trzask, a potem wycie ognia. Zajęły się bawełniane szarpie w oczyszczalni. Teraz zabrali się za magazyn ziarna. Poczułem ostry zapach nafty. Wylewali ją z lamp na podłogę i ściany. Jeśli się stąd nie wydostanę, zostanie ze mnie garść popiołu. W końcu moje tchórzliwe mięśnie odzyskały zdolność ruchu. Stałem się znów mężczyzną – przynajmniej na tyle, by ocalić własne życie. Przekopałem się przez ziarno do dziury w ścianie, którą wcześniej odkryli partyzanci. Sprawdzili przy tym sąsiednie deski kopniakami, poszerzając otwór. Mogłem się więc przecisnąć. Potem poczołgałem się, bardzo blisko ziemi, do sterty porąbanego drewna. Łuna pożaru rozświetlała noc i gdyby tylko któryś z partyzantów spojrzał w moją stronę, dostrzegłby mnie bez trudu. Ale ich uwaga skupiona była na płonących budynkach. Dotarłem do drewutni i ukryłem się wśród szczap piętrzących się przy jej ścianie. Kiedy próbowałem się nimi zakryć, poczułem nagle przeraźliwy ból – długa drzazga wbiła mi się w nasadę kciuka. Schowałem się jednak za drewnem i przez szczeliny obserwowałem bieg wypadków.

Plac był teraz jasno oświetlony, bo oba budynki płonęły jak pochodnie. W rażącym oczy blasku zobaczyłem Canninga. Był przywiązany do swego Astera, a nogi zwisały mu w nienaturalny sposób. Z ran, otwierających się tam, gdzie powinny być kolana, ściekała ciemna krew. Głowę oparł na końskiej szyi, przez co grzywa wałacha poplamiona była krwią. Ucięli Ethanowi ucho. Aster, wystraszony pożarem i zapachem krwi, tańczył nerwowo w miejscu, starając się zrzucić z grzbietu niechciany ciężar.

Jakiś młodzik ze skrzywioną twarzą próbował opanować Astera, by ruszył za jego własnym koniem. Był to właściwie chłopiec, delikatnie zbudowany i bardzo chudy. Aster wyrwał mu się jednak, a w ręce chłopaka zostały tylko wodze.

– Nie mamy tu już nic do roboty! – krzyknął chłopak. – Teraz zrobimy porządek z czarnuchami. Ale najpierw wrzućcie do ognia tego starego Murzyna.

Pozostali partyzanci, mężczyźni o twarzach pobrużdżonych zmarszczkami, byli z jakiegoś powodu wyraźnie pod jego rozkazami. Dwóch chwyciło ciało Ptolemy’ego, a trzeci, klnąc, wziął głowę. Wrzucili to wszystko do ognia, jakby dorzucali drew do kominka. Wyszeptałem modlitwę za spokój jego duszy. Tylko dlaczego Bóg miałby jej wysłuchać? Moje serce przepełnione było przecież najczarniejszą nienawiścią. Do tego niewidzianego dowódcy o ugrzecznionym głosie, do tego chudego, okrutnego szczeniaka, do tych mężczyzn o zaciętych twarzach. Ale najbardziej nienawidziłem samego siebie. 


Komentarze
Polityka Prywatności