Dziewczynka i papieros

Niewinna, pełna naturalnego wdzięku dziewczynka i cuchnący, szkodliwy dla zdrowia papieros – czy może być większy kontrast? Ale tak przewrotny pisarz jak Benoît Duteurtre postrzega sprawy w zupełnie innym świetle. W jego powieści papieros jest znakiem wolności i ucieczki od obłędu codzienności, dziewczynka zaś uosabia zło, zakłamanie i okrucieństwo. Zanim pewien pracownik Urzędu Miejskiego zostanie przyłapany przez pięciolatkę na gorącym uczynku — paleniu papierosa w miejscu, gdzie jest to zabronione — wydarzy się coś, co poruszy do żywego opinię publiczną.

2.jpgOto skazaniec, zabójca policjanta, upomni się o swoje prawo do „ostatniego papierosa”. Jak jednak pogodzić jego prośbę z przepisami rozporządzenia, które stanowczo zakazuje palenia na terenie zakładu karnego? Próby rozplątania tego węzła gordyjskiego doprowadzą do zupełnie nieoczekiwanych, dalekosiężnych skutków.

Snując dwa równolegle wątki — charyzmatycznego więźnia i urzędnika oskarżonego o „zbrodnię przeciw dzieciom” – autor powieści obnaża fałszywą moralność świata rządzonego już nie tylko, jak u Kafki, przez prawniczą biurokrację, lecz także przez media i terroryzm.

Nota o autorze:

Benoît Duteurtre urodził się w 1960 roku w Sainte-Adresse, niedaleko Hawru. Jest prawnukiem René Coty’ego, prezydenta Francji w latach 1954-1959. Muzykolog i pianista, krytyk muzyczny — jego esej o muzyce współczesnej Requiem pour une avant-garde, opublikowany w roku 1995, wywołał żywą polemikę w środowisku muzycznym we Francji. W świat literatury Duteurtre wkroczył dzięki wsparciu i zachęcie Samuela Becketta, a jego pierwsza powieść, Sommeil perdu ukazała się w 1985 roku w znanym wydawnictwie Grasset. Pracował jako dziennikarz w wielu znanych pismach, m.in.: „Le Monde de la musique”, „Diapason”, „Elle”, „Playboy”, „La vie”, „Révolution”.

W roku 1997 za powieść Drôle de temps, którą Milan Kundera zaliczył do „szkoły tołstojowskiej”, otrzymał nagrodę Akademii Francuskiej, a za Podróż do Francji, która ukazała się nakładem naszej oficyny w 2005 roku, został uhonorowany Prix Médicis.

Książki Benoît Duteurtre'a przetłumaczono dotąd na piętnaście języków.  On sam nie zajmuje się tylko literaturą: pracuje w wydawnictwie Denoël, regularnie pisze do „Marianne”, „Le Figaro” i „Paris Match”, ma też swoją audycję Étonnez-moi Benoît w stacji radiowej France Musiques.

Niebawem oddamy do rąk czytelników kolejną powieść Duteurtre’a, Świetlana przyszłość (Cité heureuse).

Powieści:

Sommeil perdu (1985)

Les vaches (1987)

L’amoureux malgré lui (1989)

Tout doit disparaître (1992)

Gaieté parisienne (1996)

Drôle de temps (1997)

Les malentendus (1999)

A propos des vaches (2000)

Le voyage en France (2001)

Services Clientèle (2003)

La Rebelle (2004)

La petite fille et la cigarette (2005)

Chemin de fer (2006)

La cité heureuse (2007)

Eseje:

Requiem pour une avant-garde (1995)

L’opèrette en France (1997)

Le grand embouteillage (2002)

Ma belle époque (2007)

 Fragment książki:

Ostatnio jeszcze jedna rzecz mnie zdenerwowała. Brat Latify zaprosił nas na weekend do swojego domu na wsi. Pochopnie przyjęliśmy tę miłą z pozoru propozycję, rezy­gnując z naszego samolubnie epikurejskiego stylu życia, aby poświęcić się dla rodziny. Poza tym kusiły nas oko­liczne wzgórza i stary malowniczy kanał. Wyobrażaliśmy sobie, jak po spacerze wśród winnic legniemy na łące w czułym uścisku, i ta wizja przysłoniła nam negatywne strony przedsięwzięcia. Mam na myśli bratanków Latify - troje obrzydliwych gówniarzy, którzy od urodzenia tyra­nizują swoich rodziców. Ale okazało się, że szwagrostwo wynaleźli jeszcze inny sposób, aby popsuć nam idyllę.

Przyjechaliśmy w piątek wieczorem. Ulokowano nas w pokoju gościnnym pachnącym sosnowymi deskami, gdzie spędziliśmy cudowną noc. Nazajutrz, około dzie­wiątej rano, obudzona śpiewem ptaków Latifa zeszła na dół na kawę. Potem usadowiła się przed kominkiem, żeby zapalić papierosa. I wtedy wszystko się zaczęło. Słysząc trzask zapalniczki, szwagierka wychyliła się z kuchni i spokojnym głosem powiedziała:

-  Przepraszam cię, moja droga, ale u nas się nie pali. To „się” wyraźnie dotyczyło także i gości. Powiedziała to zażenowanym, ale  niedopuszczającym dyskusji tonem. Potem dorzuciła pojednawczo:

-     Jeśli raz sobie odmówisz, to tylko ci wyjdzie na dobre. Wyraźnie miała jak najlepsze intencje, lecz zobaczywszy minę Latify, zaczęła się usprawiedliwiać:

- Wiesz, tu chodzi o zdrowie dzieci. Poza tym nie chcemy im dawać złego przykładu.

Latifa była wyraźnie wkurzona, ale nie chciała zadzie­rać z rodziną. Samotnie dokończyła papierosa przed do­mem, trzęsąc się z zimna, a ja w tym czasie naigrywałem się ze szwagra:

-       Najbardziej zażartymi przeciwnikami palenia są daw­ni nałogowi palacze. Podobnie dzieje się z nawróconymi komunistami!

-       Wcale nie! Wyobraź sobie, że dym naprawdę nam przeszkadza! Bardzo mi przykro, ale to jedyny drobny za­kaz, który obowiązuje w naszym domu.

Ten ich drobny zakaz zatruł nam nastrój od samego ra­na... Oczywiście powinienem wtedy przyznać szwagrowi rację. Zresztą ja w ogóle palę niewiele i nie było to dla mnie tragedią. Lecz zamiast machnąć na wszystko ręką, ze złośliwą satysfakcją obserwowałem ich sanitarne obse­sje. Okazało się, że ze szwagierką jest znacznie gorzej, niż przypuszczałem. Po obiedzie poszliśmy z Latifą do nasze­go pokoju. Przy otwartym na oścież oknie radio zagłusza­ło erotyczne odgłosy. Po seksie lubię sobie zapalić (to ste­reotyp męskiego zachowania zaczerpnięty z moich mło­dzieńczych lektur). Wszystko przewidziałem i chyłkiem zabrałem z dołu spodek na popiół. Stojąc w szlafroku, oparłem się na parapecie i wychyliłem przez okno, żeby nie nadymić w pokoju. W ogrodzie pojawił się najstarszy z rodzeństwa i obserwował, jak puszczam kółka z dymu. Pomachałem mu przyjaźnie ręką, lecz on poleciał zaraz do matki na skargę... W chwilę potem z kuchni dobiegł ostentacyjny kaszel, jakby przeszkadzał jej nasz dym. A przecież wedle praw fizyki nie mógł on opaść piętro ni­żej. To było raczej ostrzeżenie. Wystraszeni, siedzieliśmy cicho jak dwoje pasażerów na gapę. Po chwili szwagierka weszła na górę i wielokrotnie minęła drzwi naszego poko­ju, kaszląc jeszcze głośniej. W pół godziny później, kiedy dołączyliśmy do reszty wybierającego się na spacer towa­rzystwa, powiedziała oschle:

-  Przecież was prosiłam, żeby nie palić w domu.

Dla większego efektu podstawiła nam pod nos spodek z dwoma poczerniałymi, starannie rozgniecionymi niedo­pałkami i ze wstrętem dodała: „Co za ohyda!”, po czym wyrzuciła je do śmieci. Dzieciaki spojrzały na nas i zaczę­ły wykrzykiwać:

-       Papierosy to świństwo!

-       Od papierosów dostaje się raka!

Potraktowali nas jak smarkaczy. Czułem się tak sponie­wierany, że miałem ochotę wrócić do domu, ale Latifa znacząco ścisnęła mnie za rękę. Chciała, żebym dał spokój i wytrzymał do końca bez awantury.

Weekend był do chrzanu, ale mogła go jeszcze uratować jakaś ciekawa dyskusja. Niestety, przez dwa dni ani razu nie udało nam się pogadać w dorosłym gronie. Przy stole, od zupy aż po deser, dzieci przewodziły konwersacji. Jak tylko wciągnął nas jakiś temat, najstarszy chłopiec (dzie­sięć lat) przerywał nam i zaczynał opowiadać, co robił ra­no w klubie jeździeckim. Złościł się, że jakiś kolega ma konsolę lepszą od niego. Potem jego siostrzyczka musiała opowiedzieć o swojej przyjaciółce Jennifer. Rodzice słu­chali z zainteresowaniem i zadawali pytania, a najmłodszy popiskiwał z nosem w jarzynowej papce. Kiedy indziej szwagier, jak gdyby nigdy nic, zaczynał dyskusję pośród ogólnego rejwachu... Czasem dzieciaki bawiły się w swo­ich pokojach i już zaczynaliśmy rozmawiać, lecz wtedy rozlegał się jakiś ryk i szwagierka zrywała się jak oparzo­na, by interweniować. Zbici z tropu zostawaliśmy przy stole w towarzystwie najmłodszego dziecka oraz ojca, któ­ry je karmił.

Potomstwo pozostawało aktywne aż do północy. Wy­kończeni, wracaliśmy razem pociągiem w niedzielę wie­czorem. Podróż wlokła się niemiłosiernie. Przez cały czas trzy potwory ganiały po całym wagonie, popychając stoją­cych na korytarzu podróżnych. Piszczały z radości, wyda­wały indiańskie okrzyki, dziewczynka goniła chłopca, a niemowlę w pampersach toczyło się za nimi. Potem znów to samo w drugą stronę i tak bez końca. Na począt­ku rodzice zachowywali się tak, jakby niczego nie słyszęli. Udawali, że czytają, przekonani, że zwracanie dzieciom uwagi na nic się nie zda (i tak nie mieli u nich żadnego po­słuchu). Z zażenowaniem spoglądałem na współpasażerów przepraszającym wzrokiem. W końcu dotarło do rodziców, że dłużej tak być nie może. Zdecydowali się zareagować, spychając wzajemnie na siebie tę misję. Najłagodniejszym głosem, na jaki było ich stać, prosili swoje pociechy, aby się uciszyły, usiadły i spokojnie bawiły. Dzieciaki dały się im złapać, ale potem zaczęły się wyrywać z paskudnym wrzaskiem, tarzać po podłodze i uciekać na korytarz. I znów dziewczynka goniła chłopca, a za nimi podążał naj­młodszy w pampersach. Byłem zafascynowany tym wido­wiskiem. Wydawało mi się, że w tej ich ruchliwości kryje się coś agresywnego, jakaś przestroga zaadresowana spe­cjalnie do nas.


Komentarze
Polityka Prywatności