Węże w raju

W luksusowym osiedlu „El Paradís”, położonym w eleganckiej dzielnicy Barcelony, mieszkają zamożne rodziny z klasy średniej. Ów „raj”, zgodnie z nazwą osiedla, wydaje się oazą spokoju i dobrobytu. Właśnie tam zostaje zamordowany młody wzięty adwokat Juan Luis Espinet. Prowadził ustabilizowane życie, miał śliczną żonę i dziecko, na pozór żadnych kłopotów. Był człowiekiem sukcesu i nic nie wskazuje, aby wdawał się w jakiekolwiek niejasne interesy czy też utrzymywał podejrzane kontakty.

2.jpgCzy zbrodni dokonał przypadkowy złodziej? Okoliczności wykluczają jednak  tło rabunkowe morderstwa. A zatem kto jest sprawcą?

Śledztwo prowadzi inspektor Petra Delicado oraz jej podwładny Fermín Garzón. Pani inspektor jest kobietą niezależną, niekonwencjonalną, oddaną wyłącznie swojej pracy. Jednakże, znalazłszy się w „El Paradís”, ulega urokowi tego miejsca. Nie całkiem zgodnie z procedurą zaprzyjaźnia się z jedną z mieszkanek — również żoną adwokata i matką prześlicznej córeczki. Nieoczekiwanie dla niej samej budzą się w niej tęsknoty do rodzinnej stabilizacji.

Nie minie jednak zbyt wiele czasu, gdy odkryje, że zarówno sielankowa atmosfera, jak i harmonia rodzinna oraz sąsiedzka to tylko pozory, za którymi kryje się kłębowisko namiętności.

Akcja powieści toczy się wartko na tle ukazanego z satyrycznym zacięciem obrazu współczesnej Barcelony.

Nota o autorze:

Alicia Giménez-Bartlett urodziła się w 1951 r. w Almansa. W 1975 przeprowadziła się do Barcelony, gdzie mieszka do dziś.

Jest doktorem literatury, wykłada na Uniwersytecie w Barcelonie. Pisać zaczęła na początku lat '80; jest pisarką o silnym charakterze i dużej wrażliwości, autorką esejów i kilkunastu powieści. Niektóre z nich mają ton bardzo intymny, jak choćby Una habitación ajena, która w 1997 roku zdobyła Kobiecą Nagrodę Lumen (Premio Femenino Lumen).

Największą popularność, także poza granicami Hiszpanii, przyniósł pisarce cykl powieści kryminalnych z parą detektywów: inspektor Petrą Delicado i jej podwładnym Ferminem Garzonem. W 1999 roku telewizja hiszpańska wyemitowała trzynastoodcinkowy serial o ich przygodach.

Fragment książki:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Najpierw była fala gorąca, wilgotnego, lepkiego. Potem nic. Nikt na mnie nie czekał na lotnisku El Prat. Nikogo nie zawia­domiłam o przyjeździe. To wyjaśniało pustkę, jaką zobaczyłam po wylądowaniu. A jednak, wbrew wszelkiej logice, człowiek zawsze ma nadzieję, że po powrocie mały komitet powitalny trzymający tekturkę z twoim nazwiskiem rzuci się na ciebie, ściskając cię serdecznie.

Bzdury, pomyślałam, takie rzeczy nigdy się nie zdarzają, a już na pewno nie komuś takiemu jak ja, kto zazdrośnie strze­że swej prywatności. W głębi duszy byłam zadowolona, że nikt nie odstawi tu jakiegoś numeru moim kosztem, i to na oczach wszystkich pasażerów na lotnisku międzynarodowym.

Lubię być sama. Właśnie wracałam z dwudziestodniowych wakacji w miejscu ukrytym gdzieś na mapie, nad jeziorem Vaërn, w samym sercu Szwecji. Wynajęłam skromnie wyposa­żony dom w umiarkowanej cenie i spędzałam czas na czytaniu, spacerach, spaniu i nieustannym dziwieniu się, że nie jest go­rąco, że ta śródziemnomorska żarówa tam nie świeci. Słońce, rzekome dobrodziejstwo krajów południowych, na tej szerokości miało wolne. Wszystko to, co charakteryzowało mój kraj: bie­lone wapnem domy, aromatyczne jedzenie, morska bryza - było dla mnie kiczowatą bzdurą mającą przyciągnąć turystów. Sierpień w Hiszpanii jest nieludzki, wycieńczający, całkiem absurdalny. Upał zabija zdolność myślenia i udaremnia wszel­kie próby osiągnięcia wewnętrznego spokoju, giną jakiekol­wiek szczątki cywilizowanych zachowań. Dlatego spakowałam walizki, dałam drapaka na północ i to był strzał w dziesiątkę.

Szwedzi zajmują się tym, żeby przetrwało gdzieś jeszcze pojęcie „raju”. To były cudowne wakacje, któiych nigdy nie zapomnę. Byłam tylko zawiedziona, że nie udało mi się zobaczyć kluczy dzikich gęsi lecących po niebie w swojej dorocznej wę­drówce. To było coś, o czym zawsze marzyłam. Od kiedy w dzieciństwie przeczytałam Cudowną podróż, dzikie gęsi za­wsze przywodzą mi na myśl otwarte przestrzenie i całkowitą wolność. Autorka, Selma Lagerlöf, opisuje, jak mały chłop­czyk, Nils, leci na grzbiecie dzikiej gęsi. Gęś unosi się maje­statycznie nad Szwecją, a Nils niczego się nie boi i ogląda przepiękne widoki: gęste lasy, czyste rzeki, drewniane dom­ki... Chyba podświadomie zawsze pragnęłam zrobić to samo, chociażby i w wersji hiszpańskiej, na przykład podziwiać Wy­żynę Kastylijską z grzbietu przepiórki. Tak czy inaczej, ten ob­raz utkwił mi w głowie i starałam się odtworzyć go sobie w Szwecji, jakby czas w ogóle nie upłynął, a życie było dzie­cięcą zabawą.

Kiedy odebrałam bagaż, byłam już spocona. A w chwilę po tym, jak taksówkarz zostawił mnie przed domem w Poblenou, czekał mnie najbardziej gwałtowny powrót do rzeczywistości,  jaki jest udziałem podróżujących: miałam otworzyć drzwi po miesięcznej nieobecności. I rzeczywiście, w powietrzu czuło się stężony zapach kurzu, podłoga w przedpokoju była usłana listami, a lampka automatycznej sekretarki migała tak szaleń­czo, jakby miała ogłosić alarm nuklearny. Jedynym świadkiem, że kiedyś istniało tu życie, był wychudzony ogórek tkwiący w lodówce i przejawiający pierwsze oznaki gnicia. Wyłożyłam kosz na śmieci plastikową torbą i ogórek wylądował tam, gdzie jego miejsce. Wszystko przepadło, wykonałam już pierwszą zwyczajną, codzienną czynność. Pośpiech, z jakim wyrzuciłam ogórek, oznaczał koniec marzeń o wolności. Teraz już na pew­no nie ujrzę dzikich gęsi, wakacje się skończyły. Tylko czekać na następne katastrofy.

Resztę popołudnia postanowiłam poświęcić na choćby mi­nimalną organizację: musiałam zanieść rzeczy do pralni, kupić jedzenie na miejsce zdechłego ogórka i dać znać sprzątaczce, żeby znów zaczęła regularnie przychodzić. Miałam zamiar zrobić wszystko, żeby przywrócić mojemu życiu jaką taką nor­malność, jeśli to w ogóle coś znaczy.

A jednak z czystego poczucia obowiązku - kolejny zwrot, w którego prawdziwe znaczenie bardzo wątpię - musiałam odsłuchać wszystkie nagrane na sekretarce wiadomości. Spojrza­łam na cyfrowy wyświetlacz. Czternaście wiadomości. Czterna­ście? Czternaście wiadomości w sierpniu, miesiącu, w którym wszyscy znikają? Świat o mnie nie zapomniał, choć tak bardzo chciałam się od niego oderwać. Nacisnęłam guzik z zaciekawie­niem, ale i z niepewnością. Pierwsza wiadomość była od sprzą­taczki. Zawiadamiała mnie, że może już zacząć pracę. Dobrze, to jakiś postęp, jeśli chodzi o sprawy organizacyjne. Potem przeszłam do drugiej wiadomości, trzeciej, czwartej i wysłucha­łam całej reszty aż do numeru czternastego. Nie mogłam w to uwierzyć, na wszystkich był nagrany ten sam głos i wszystkie pochodziły z dzisiejszego ranka. Ogólny sens każdej z nich brzmiał mniej więcej tak: „Jeśli jeszcze pani nie przyjechała, na pewno wkrótce pani wróci. Proszę do mnie niezwłocznie za­dzwonić. Jest pani pilnie potrzebna w komisariacie”.

Głos się nie przedstawił, pewnie dlatego, że nie było to ko­nieczne. Kto inny mógłby mnie pilnie potrzebować w komisa­riacie, jeśli nie komisarz Coronas? Pożałowania godny styl wy­powiedzi, choć to prawda, że ludzie zwykle się denerwują, gdy muszą zostawić wiadomość na sekretarce, jakby to było nagra­nie opery dla BBC. Ktoś przynajmniej chciał, żebym wróciła, choć może nie dlatego, że chciał mnie uściskać. Ogarnęły mnie wątpliwości. Dzwonić czy nie? W końcu ciągle jeszcze byłam na urlopie, aż do jutra. Nie musiałam więc słyszeć tego wołania o pomoc. Z pewnością chodziło o coś nieistotnego, co można spokojnie rozwiązać bez mojej obecności, dobrze wie­działam, jak niepotrzebnie nerwowy potrafi być komisarz. Po chwili cofnęłam się jednak i pomyślałam: czy uważam samą siebie za aż tak zbędną? Skoro ani przyjaźń, ani miłość raczej nie tęskniły za mną w Barcelonie, musiałam się łudzić, że przynajmniej policja nie może się beze mnie obejść.

Zadzwoniłam. Zwyciężyło poczucie obowiązku, głupota al­bo też, jeśli mamy być całkiem szczerzy, próżność.

-      Och, pani Petro, nareszcie! - wykrzyknął Coronas, jak na­ukowiec nad epokowym odkryciem. - Dzwoniłem do pani setki razy. Można wiedzieć, gdzie się pani podziewała?

-      Byłam na wakacjach. Praktycznie wciąż jeszcze mam wa­kacje.

- Biorę na siebie odpowiedzialność. Powiem pani, co zrobić: jak tylko przyjedzie pani do komisariatu, niech pani zajrzy do wydziału personalnego i powie im, żeby odpisali pani ten dzień od urlopu. Bo potrzebuję pani tu, na miejscu. Im wcześ­niej, tym lepiej.

-      Stało się coś poważnego?

-      A jak pani myśli? Wszystko, co się dzieje w tym mieście, jest poważne, dobrze pani o tym wie. A biorąc pod uwagę czas, w jakim się znajdujemy, jest jeszcze gorzej. Połowa załogi na urlopie, pozostali dopiero co wrócili, więc chodzą jak nieprzy­tomni, a poza tym ta sprawa z papieżem!

-      Aresztowali papieża?

Zrobił pauzę dłuższą niż zwykle. Wytrzymałam niewzrusze­nie.

-      Powiedziałem, że pani jest mi potrzebna, ale pani docinki mogą zostać na wakacjach, jak długo chcą.

-      Obawiam się, że są tylko w zestawie, proszę pana.

-      Za godzinę u mnie w gabinecie. Do widzenia.

Być może wakacje nie zmieniły mojego ironicznego podej­ścia, ale autorytaryzm Coronasa też pozostał niezmieniony. Niczego nowego się nie dowiedziałam: pośpiech, braki kadro­we, nagromadzenie przestępstw w najbardziej nieodpowied­nim momencie... Była tylko jedna, trudna do zaklasyfikowania nowość: co w rozważaniach komisarza robił papież? Pewnie chodziło o oryginalność, o jakiś element, który zwabiłby mnie szybciej do komisariatu.

Przebrałam się, doprowadziłam do porządku i pożegnałam z planami zorganizowania się po przyjeździe. O mały włos nie wyciągnęłam ze śmieci wzgardzonego wcześniej ogórka, a nuż nadejdzie czarna godzina?

Pojechałam do komisariatu samochodem, co było grubym błędem. Po chwili przebywania w intensywnym i ożywionym śródziemnomorskim ruchu ulicznym zaczęłam tęsknić za Szwecją i nordyckim podejściem do życia. Nostalgia na nic mi się nie zdała. Pół godziny później, cała w nerwach, wysiadłam przed imponującym budynkiem, w którym zwalcza się prze­stępczość i niszczy siły zła.

Gdy tylko weszłam do środka, zobaczyłam podinspektora Garzona okładającego pięściami automat z kawą. Podeszłam do niego z uśmiechem kogoś, kto właśnie wrócił z dalekich stron.

- Fermín, witam!

Nie wiem, po co zmarnowałam tyle serdeczności, bo przy­witał się ze mną jak gdyby nigdy nic i zapytał, czy mam mone­tę, żeby mógł wydusić z tego urządzenia coś do picia.

Osłupiałam. Człowiek wyjeżdża, nie ma go przez miesiąc, zwiedza najodleglejsze zakątki naszej planety, a wszystko, co dostaje po powrocie, to zwykłe, rutynowe pozdrowienie, jakby minął zaledwie dzień. Dałam mu monetę z pogardą godną trzydziestu srebrników. Wypił swoją kawę i spojrzał na mnie oczami zaspanej sowy, zmęczonej nocnym czuwaniem.

-     Przyjemnie pani spędziła wakacje? - zapytał łaskawie.

-     Bardzo, a pan?

-     Kurwa, już prawie zapomniałem, jak tam było! Wróciłem trzy dni temu i od tamtej pory nie usiadłem na dupie. Sam prowadzę śledztwo, teraz okazuje się, że mam pani pomóc
w jakimś innym, a jeszcze ta cała historia z papieżem.

-     Co za historia z papieżem?

Nie zwracając na mnie uwagi, ruszył szybkim krokiem w stronę gabinetu Coronasa. Ja szłam za nim jak reporter za politykiem, podskakując co kilka kroków, żeby się z nim zrów­nać, a jednocześnie próbując przykuć jego uwagę krótkimi i celnymi pytaniami.

- Jakie śledztwo mamy prowadzić? A jaką pan prowadzi sprawę? O co chodzi z papieżem?

Stanął jak wryty.

-     Naprawdę pani nie wie nic o papieżu? Gdzie pani była przez ostatnie parę dni?

-     W Szwecji.

-     Nic dziwnego, że na takim zadupiu o niczym pani nie sły­szała! - wykrzyknął, ruszając z miejsca.


Komentarze
Polityka Prywatności