Komisarz Montalbano, sympatyczny, nieco nerwowy detektyw, samotnik, erudyta i smakosz, tym razem jako bohater trzydziestu opowiadań – po jednym na każdy dzień miesiąca. Wielbiciele talentu Andrei Camilleriego zapewne z radością się przekonają, że okazał się on także mistrzem krótkiej formy. Wszystkie historie odznaczają się prostą, logiczną konstrukcją, zaskakującą nieoczekiwanymi zwrotami akcji i oryginalnymi puentami.
Bez względu na to, czy chodzi o morderstwo, przestępczy proceder czy zbrodnicze zamiary, pod czujnym okiem komisarza wydarzenia ujawniają swoją drugą stronę, na pozór skrzętnie ukrytą. Mamy tu więc serię prawdziwych perełek, prozatorskich miniaturek, które wytrzymują porównanie z podobnymi utworami Poego, Chestertona czy Simenona.
Nota o autorze:
Andrea Camilleri, znany włoski pisarz i reżyser teatralny, urodził się w 1925 roku w Porto Empedocle, małym miasteczku na Sycylii; od dawna jednak mieszka w Rzymie. Przez wiele lat głównym obszarem jego działalności twórczej był teatr. Ponad sto realizacji scenicznych, wśród których znaczną część stanowią sztuki Pirandella i De Filippa, a z autorów zagranicznych Becketta, Ionesco, Strindberga i Eliota, przyniosło mu środowiskową sławę wybitnego reżysera, mistrza klasycznej realizacji, i zaowocowało profesurą w ważnych włoskich akademiach sztuki teatralnej i filmowej. Jako pisarz debiutował wierszami na początku lat czterdziestych. Na tych pierwszych dokonaniach zakończył jednak swoje poetyckie próby i od tej pory powszechnie cenioną pracę reżysera łączył z eksperymentami prozatorskimi. Pierwszą powieść Il corso delle cose ("Bieg rzeczy") opublikował w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Zmęczony poszukiwaniami na poziomie języka i kompozycji, postanowił radykalnie zawęzić formę i skupić się na strukturze powieści kryminalnej, opartej na nienaruszalności związków logicznych, czasowych i przestrzennych. Od czasu publikacji w 1994 roku Kształtu wody, pierwszej powieści detektywistycznej Camilleriego, jego popularność i poczytność we Włoszech stale wzrasta, od kilku lat zasługując na miano fenomenu czytelniczego.
Akcja wszystkich książek rozgrywa się w małej sycylijskiej mieścinie o nazwie Vigata, której nie ma na mapie, lecz która - zgodnie z zapewnieniem autora - jest dość wierną repliką jego rodzinnego miasteczka, żyjącego własnym rytmem, z dala od ważnych i głośnych spraw świata. Materiału do nakreślenia fabuły dostarcza pisarzowi zawsze jedna z wielu tajemniczych afer, które rozgrywają się na sycylijskiej prowincji, na niewidzialnym pograniczu interesów mafijnych i politycznych. Bardzo mocną stronę tych powieści stanowi ciekawie zarysowana postać głównego bohatera, komisarza Salvo Montalbano, człowieka z krwi i kości. Montalbano to nazwisko bardzo popularne na Sycylii, a ponadto Camilleri nazwał tak swego bohatera w hołdzie dla hiszpańskiego pisarza Manuela Vasqueza Montalbana, znanego już czytelnikom twórcy postaci detektywa, Pepe Carvalha. Komisarz, indywidualista i sentymentalny samotnik, skupia w sobie najlepsze cechy tradycyjnych wartości sycylijskiej arystokracji: niezależność, poczucie honoru oparte na lojalności i uczciwości, ironiczny dystans wobec przedstawicieli nowych hierarchii, sympatię dla wyższych sfer, a zarazem szacunek i współczucie dla ludzi prostych, przegranych i skrzywdzonych. Funkcja, którą pełni Montalbano, jest kwintesencją pasji poznawczej i dociekliwości samego Camilleriego; z zawodem policjanta nieodłącznie związana jest ambicja poznania prawdy, prawda zaś stanowi walor, w którego poszukiwanie warto zaangażować całą inteligencję.
Fragment książki:
Dochodząc do ulubionej skałki pod samą latarnią, musiał nagle zejść na bok, bo inaczej postawiłby nogę na dużej martwej myszy. Do myszy Montalbano czuł obrzydzenie jak kobieta: wolał odwrócić wzrok. Poszedł dalej, ale po trzech krokach się zatrzymał.
Zaniepokoiło go coś, czego nie umiał sobie wytłumaczyć i dla czego nie znajdował żadnego uzasadnienia. Instynkt urodzonego policjanta sprawiał, że wyławiał po omacku, znikąd, na wyczucie, różne anomalie i drobne, niepasujące do siebie szczegóły, dostrzegał najmniejsze zakłócenia zwykłego, spodziewanego porządku. Zrobił kilka kroków do skałki na końcu mola i usiadł. Otworzył torebkę z orzeszkami i pestkami, ale ręka utknęła mu w środku. Nie mógł udawać, że nic się nie stało. W zasięgu jego wzroku coś zakłócało ład, wyłamywało się z normy. „Trudno — wymamrotał do siebie. — Trzeba się rozejrzeć".
Parę metrów przed nim stała zakotwiczona rufą do przodu wielka łódź rybacka do połowów dalekomorskich. Jej gumowy ponton był przywiązany do pachołka na brzegu. Nazywała się „Święty Piotr Rybak" i była z Mazari del Vallo. Stała bez ruchu na morzu gładkim jak stół. Na pokładzie chyba nie było żywej duszy. Trochę dalej, w kierunku miasta, siedział męż- czyzna z wędką. Ponieważ siadywał tutaj stale, komisarz znał go i czasami podchodził, żeby się z nim przywitać.
I tyle. I nic więcej. Dlaczego zatem w dalszym ciągu wyraźnie odczuwał jakiś niepokój? Odruchowo rzucił okiem na martwą mysz, na której omal nie postawił nogi, i wewnętrzne napięcie gwałtownie się nasiliło. Czy przyczyną jego złego samopoczucia może być zdechła mysz? Ileż to myszy widział już, żywych i zdechłych, w dzień i w nocy, na terenie portu! Czy w tej myszy było coś szczególnego? Postawił torebkę z orzeszkami na skałce, wstał, podszedł do myszy, pochylił się, żeby lepiej się jej przyjrzeć. A jednak! Dobrze wyczuł: było w niej coś dziwnego. Rozejrzał się, zobaczył kawałek gumy i pokonując wstręt, przewrócił nim mysz na drugą stronę. Jak zazwyczaj zabija się myszy? Trucizną, rzadziej kijem czy kamieniem. Ta wyglądała na nietkniętą, tylko jakimś cienkim ostrzem rozcięto jej brzuch — jak sprawionej rybce. Tej operacji dokonano chyba niedawno, bo krew była jeszcze czerwona, tylko częściowo zakrzepła. Kto wpada na to, żeby zabijać mysz, rozcinając jej brzuch? Poczuł na plecach dreszcz, jakby lekki wstrząs. Rozgoryczony wrócił na skałkę, wysypał orzeszki i pestki z torebki do kieszeni kurtki, a do plastiku włożył mysz, pomagając sobie ciągle kawałkiem gumy. Torebkę zawinął w końcu w kupioną po drodze gazetę, żeby w mieście nie rozpowiadano, że komisarzowi Montalbano już się mąci w głowie, bo spaceruje ze zdechłą myszą w ręku. Ale gdy przez gazetę dotknął miękkiego ciałka zwierzęcia, zebrało mu się na wymioty. I zwymiotował.
— Czego pan ode mnie chce? Nie mam żadnego pańskiego trupa już od dwóch tygodni, o co panu chodzi? — dopytywał się doktor Pasquano, lekarz sądowy, wprowadzając komisarza do swego gabinetu. Jeśli umiało się go podejść, Pasquano stawał się człowiekiem dobrym, miłym, ale charakter miał nieznośny.
Montalbano poczuł, że się poci: najgorsze było dopiero przed nim. Nie wiedział, jak zacząć.
— Chciałem pana prosić o przysługę.
— Myślałby kto! No, dalej, komisarzu! Wykrztuś pan to z siebie, mam mało czasu.
— Już mówię. Ale musi mi pan obiecać, że nie będzie się pan na mnie złościł. Inaczej nic nie powiem.
— Jakże mógłbym się nie złościć? Cudu się panu zachciewa? Złoszczę się od rana do nocy. A po takiej przedmowie zezłoszczę się podwójnie.
— Jeżeli tak...
Montalbano wstał z krzesła. Chciał naprawdę odejść bez słowa, bo pertraktacje z Pasquanem nigdy nie były przyjemne, o czym wiedział od dawna.
— O nie, panie komisarzu! To by było za łatwe! Skoro już pan tu przyszedł, musi się pan wyzbyć tego, co pana gryzie — zatrzymał go energicznie doktor.
Komisarz w milczeniu wyjął paczuszkę, która wypychała mu kieszeń kurtki, i położył na biurku. Pasquano przysunął ją do siebie, odpakował, popatrzył i zzieleniał. Montalbano spodziewał się napadu furii, ale doktor pohamował się, wstał, podszedł do niego i położył mu po ojcowsku rękę na ramieniu.
— Mam tam kolegę, jest dobrym specjalistą. Umie być dyskretny, milczy jak grób. Jeśli pan chce, pójdziemy razem.
— To weterynarz? — spytał komisarz.
— Jaki tam weterynarz! Co panu chodzi po głowie? — powiedział Pasquano, coraz bardziej przekonany, że z komisarzem nie wszystko jest w porządku. — Psychiatra. Zajmuje się czymś takim: stres, fobie, wyczerpanie nerwowe...
Komisarz nie miał już wątpliwości. Oburzył się.
— Ma mnie pan za wariata!
— Skądże! Nic takiego — odpowiedział wyrozumiale doktor.
Podejście doktora prawdziwie rozgoryczyło komisarza. Walnął pięścią w biurko.
— Spokojnie, wszystko się jakoś ułoży — powiedział łagodnie doktor.
Montalbano zrozumiał, że jeśli tego nie przerwie, wyjdzie stąd w kaftanie bezpieczeństwa. Usiadł, przetarł chustką czoło.
— Nie mam żadnych kłopotów nerwowych, nie odbiło mi. To moja wina, że nabrał pan podejrzeń, proszę wybaczyć. Najpierw opowiem panu, dlaczego tę mysz do pana przywiozłem, a potem pan zdecyduje, czy trzeba wołać pielęgniarzy.
Telefon zadzwonił w połowie filmu szpiegowskiego z Michaelem Caine'em, z którego komisarz rozpaczliwie starał się coś zrozumieć. Odruchowo popatrzył na zegarek, zanim podniósł słuchawkę: była jedenasta w nocy.
— Tu Pasquano. Jest pan w domu sam?
Miał głos konspiratora.
— Tak.
— Zrobiłem to.
— I co pan wykrył?
— Bardzo to dziwne. Zagazowali ją.
— Nie zrozumiałem, przepraszam.
— Żeby ją zabić, musieli użyć gazu lub czegoś podobnego. A potem otworzyli jej jamę brzuszną. Zrobili laparotomię.
Montalbano był oszołomiony.
— To chyba dość zawiły sposób na pozbycie się...
— Ciszej!
— Co się z panem dzieje? Dlaczego pan tak kręci i nie mówi mi jasno, że zrobił pan sekcję tej...
— Nie umie się pan ugryźć w język? Nie wie pan, że w dzisiejszych czasach nasze telefony mogą być na podsłuchu?
— A po co?
— Gówno mnie to obchodzi po co. Niech pan spyta ich!
— To znaczy kogo?
— Ich, ich!
Może wyczerpanie nerwowe przytrafiło się doktorowi Pasquano, może to on potrzebuje pomocy, może to jego trzeba zaprowadzić do kolegi psychiatry?
— Proszę posłuchać, panie doktorze, zastanówmy się przez chwilę. Jeżeli ktoś nas podsłuchuje i słyszy, że właśnie rozmawiamy o...
— Chce mnie pan wykończyć? Nie rozumie pan, że jeśli będziemy mówić jasno o tym... o czym pan wie, to tamci bynajmniej nie uwierzą w to, co słyszą, i uznają, że przekazuje
my sobie jakieś zaszyfrowane dane. I jak potem coś im pan wytłumaczy?
Komisarz zrozumiał, że lepiej zmienić temat.
— Potrzeba mi jeszcze innych informacji, panie doktorze. Ciało wrzucone do morza wypływa na powierzchnię. Po jakim czasie?
— Po czterdziestu ośmiu godzinach, z grubsza licząc. Ale powiem panu bez ogródek, panie komisarzu: jeżeli przyniesie mi pan drugą, to obie razem natychmiast wyrzucę przez okno.