LAURENT BROCHAND: Gérard Pirès współpracował z Gillesem Malençonem przy jednym ze scenariuszy, które urzekły nas iście amerykańską konstrukcją, co nie jest zbyt częste w scenariuszach francuskich. Konstrukcja narracji idealnie podkreślała współistnienie akcji i przygody. Gilles okazał się również wielbicielem lotnictwa, dobrze znał też wymogi, które musiał spełniać scenariusz o tej tematyce. Tylko ktoś taki mógł opisać bitwę w powietrzu i mieć przy tym jeszcze sporo frajdy.
ERIC ALTMEYER: W ten sposób dotykamy kwestii, która była najważniejsza w produkcji tego filmu: trzymanie się realiów. Gérard Pirès intuicyjnie do tego dążył: pokazać prawdziwe samoloty w możliwie jak najbardziej realistycznych sytuacjach i ustawić kamerę jak najbliżej akcji. Zabawne, że włożyliśmy dużo wysiłku w unikanie stosowania efektów specjalnych i 3-D, które jeszcze 5 lat temu były oczkiem w głowie wszystkich producentów, a dziś są zmorą hollywoodzkich filmów akcji.
Praca nad filmem trwała 2 lata. Moja rola polegała na pomocy scenarzyście w zrozumieniu środowiska, dlatego zabierałem go ze sobą na spotkania z członkami eskadry, a także na niektóre loty. Drugi etap to współpraca z reżyserem i operatorem Erikiem Magnanem, z którymi nadzorowaliśmy realizację zdjęć lotniczych, montaż ujęć, które towarzyszą sekwencjom powietrznym. Cel był jasny: chcieliśmy pokazać pilotów w trakcie próbnych lotów, a nie pilotów popisujących się dla kamer. Zadanie nie należało do prostych, bo w filmie jest blisko 600 ujęć powietrznych.
LAURENT BROCHAND: Z okazji defilady 14 lipca. Rozstawiliśmy 10 kamer w całej stolicy i po raz pierwszy mieliśmy możliwość sprawdzić kapsułę do zdjęć lotniczych.
ERIC MAGNAN: Potrzebny był sprzęt, który nie istniał. Musieliśmy sfilmować Mirage’a 2000 we wszystkich możliwych sytuacjach, przy różnej prędkości i na znacznej wysokości. Firma Dassault przy współpracy wojska zbudowała specjalny 2000-litrowy pojemnik, który, umocowany na skrzydle samolotu, mieścił 5 kamer. Każdą z nich ustawiono pod innym kątem i automatycznie sterowano z pokładu Mirage’a.
KOMENDANT STÉPHANE GARNIER: Pokazałem efekty naszej pracy pilotom z eskadry, z którymi latam na co dzień. Ich reakcją był okrzyk: „To są efekty specjalne!”. Podświadomie spodziewamy się, że takie ujęcia kręci się z ręki, co owocuje szeregiem niedoskonałości obrazu. W naszym filmie obraz zdaje się idealny i czysty, a jednak nie jest to wynikiem ingerencji komputerów.
Jak przebiegał proces kompletowania obsady?
LAURENT BROCHAND: Musieliśmy stworzyć ekipę godną tytułu – duet uosabiający odwagę i styl. Od razu przyszedł nam na myśl Benoît Magimel, który posiada wizerunek małomównego przystojniaka. Należało znaleźć dla niego godnego partnera – postać iście „rock-and-rollową”, obdarzoną dużym poczuciem humoru, tak aby powstał duet typu „Tony Curtis – Roger Moore” z serialu „Partnerzy”. Clovis Cornillac idealnie spełniał wymogi w roli Vallois.
KOMENDANT STÉPHANE GARNIER: Tak jak miało to miejsce ze scenarzystą, zabrałem aktorów do bazy Orange, gdzie mogli poobserwować prawdziwych pilotów myśliwców. Spędzając z nimi mnóstwo czasu, mogłem ich także zarazić swoją pasją. Dzięki symulatorom, przekonali się, na czym polega aeronautyka wojskowa. Przeszli ten sam kurs szkoleniowy, któremu poddali się prawdziwi piloci i zaznajomili się z modelem Mirage’a
ERIC ALTMEYER: Jedynym punktem odniesienia, jakim dysponowaliśmy kręcąc „Sky Fighters” był „Top Gun”. Od sukcesu tamtego filmu pojawiło się wiele obrazów ze scenami lotniczymi, część z nich rzeczywiście udana, ale były to jednak wyjątki. Od początku wiedzieliśmy, że zarówno ujęcia lotnicze jak i historia muszą dorównywać, jeśli nie przewyższać poziomem, tamte tytuły. Nie mogliśmy sobie pozwolić na zwykłe kopiowanie starych wzorców.