Cudowne lata pod psem
Błyskotliwa, przepojona czarnym humorem opowieść o uczuciowych i twórczych perypetiach młodego czeskiego pisarza o imieniu Kvido oraz jego osobliwej rodziny złożonej z sympatycznych dziwaków.
W niepospolitą biografię Kvida (od groteskowej sceny jego przedwczesnych narodzin w 1962 roku do
ukończenia debiutanckiej powieści w roku 1990) wplatają się brawurowo odmalowane, naznaczone absurdem
obrazy czechosłowackiej rzeczywistości. Autorem tej polecanej nas powieści jest Michal Viewegh, ur. w
1962 r. w Pradze. Jest to jeden z najpopularniejszych współczesnych czeskich prozaików, absolwent
wydziału filozoficznego Uniwersytetu Karola. Pracował m. in. jako stróż nocny, nauczyciel w szkole
podstawowej, redaktor w wydawnictwie Český spisovatel (1993-95). Za powieść Cudowne lata pod psem (1992)
uhonorowany został nagrodą Jiříego Ortena.
Specjalnie dla was prezentujemy fragment książki "Cudowne lata pod psem"
(przekład z czeskiego Romana Bielińska)
1
Zgodnie z przewidywaniami Zity, Kvido powinien był się urodzić w pierwszym tygodniu sierpnia tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku w szpitalu położniczym w Podolu.
Jego matka miała już wtedy za sobą dwanaście sezonów teatralnych, jednakże zdecydowaną większość swych –
przeważnie dziecięcych – ról w sztukach Jiráska, Tyla, Kohouta czy Makarenki uważała raczej za
kompromitujące grzechy młodości. Zresztą studiowała na czwartym roku prawa i swą obecność w zespole
statystów Teatru Armii Czechosłowackiej traktowała już tylko jako niezobowiązującą zabawę (co jednak nie
przeszkadzało jej, aby dość przypadkową okoliczność, iż termin porodu przypadał na czas teatralnych
wakacji, prezentować przed bardziej spełnionymi zawodowo koleżankami jako wynik jak najbardziej
oczywistej, profesjonalnej dyscypliny). Paradoksalnie, pod powłoczką pasji amatorskiej, matka Kvida –
niegdyś gwiazda przedstawień szkolnych – w rzeczywistości była bardzo wstydliwa i z wyjątkiem Zity nikt
inny nie mógł jej zbadać. Pani Zita, ordynator podolskiego szpitala położniczego i długoletnia
przyjaciółka babci Líby, która znała matkę Kvida od dziecka, cierpliwie starała się spełnić jej kaprys i
obiecała, że tak zmieni dyżury lekarzy, by w owym krytycznym dniu nie asystował na sali ani jeden
mężczyzna.
U Zity w Podolu
rodzi się bez bólu
- zrymowała przy obiedzie babcia Líba, tak że nawet ojciec ojca Kvida, dziadek Josef, chociaż z góry
sceptycznie nastawiony wobec wszystkiego co komunistyczne, nie wyłączając naturalnie służby zdrowia,
gotów był przypuszczać, że prawdopodobieństwo zmiażdżenia główki Kvida kleszczami położniczymi tym razem
jest nieco mniejsze niż zwykle.
Jedyną nieprzewidzianą okolicznością był wilgotny od rosy czarny wilczur, który już dwudziestego
siódmego czerwca wieczorem pojawił się w czerwieniejącym świetle słonecznym na wełtawskim bulwarze,
dokładnie w chwili gdy matka Kvida ociężale wysiadała z taksówki, a który – wziąwszy krótki, bezgłośny
rozbieg – przycisnął ją do ciepłego tynku domu na rogu rynku Anenskiego. Nie można powiedzieć, by
zamiary owego bezdomnego psa były zdecydowanie nieprzyjazne – przede wszystkim ani razu jej nie ugryzł;
wystarczyło jednak, że całym swym ciężarem oparł się na jej wątłych ramionach, dysząc prosto w twarz –
jak to niezbyt szczęśliwie określiła później sama matka – “zjełczałym odorem dawno niemytych zębów”.
– Aaa! – jęknęła matka Kvida, kiedy częściowo otrząsnęła się z pierwszego przestrachu.
Ojciec Kvida, który zgodnie z umową czekał przed wejściem do teatru Na Zábradlí, usłyszał krzyk i
natychmiast pobiegł na ratunek. Wprawdzie nie był pewien, do kogo należy ten pod wpływem strachu
zmieniony głos, mimo to jednak od razu obudziło się w nim niezwykłe podejrzenie, które pragnął rozwiać.
– Aaa! – matka Kvida jęknęła jeszcze bardziej przejmująco, albowiem teraz pies przednimi łapami
dosłownie miażdżył jej kruche kości obojczykowe. Niestety, podejrzenie ojca Kvida sprawdziło się. Na
moment zdrętwiał, porażony silnym uczuciem, jakiego nie doznał nigdy wcześniej, lecz prędko wyzwolił się
spod tej siły i pognał w stronę najdroższego mu głosu. Biegł co sił po granitowej nawierzchni rynku,
pełen gniewnej miłości, sądził bowiem, że jego żonę napadł kolejny z wielu pijaków, których od czasu gdy
grała kelnerkę Hettie w Kuchni Weskera, nie starała się po prostu przezornie omijać, lecz o czymś
przekonać. Zaraz jednak zobaczył swą żonę, jak dobywając resztek sił, stawia opór temu potężnemu,
czarnemu ciężarowi, i zrobił coś, czym na zawsze w oczach Kvida wyrósł ponad te swoje sto siedemdziesiąt
dwa centymetry wzrostu: w biegu porwał najbliższy pojemnik na śmieci, uniósł go i kilkoma uderzeniami
zabił psa na miejscu.
Matka Kvida potwierdziła później, że ów pojemnik był pełny, co, jak myślę, można z całą pewnością
wykluczyć. Co gorsza, prawo do świadomego udziału w całym zajściu – a zatem także prawo do wypowiedzi
świadka – rości sobie także sam Kvido:
– Nie zaprzeczam, oczywiście, że wtedy byłem, tak jak każdy płód, najprawdopodobniej ślepy – twierdził później – widocznie jednak w jakiś sposób musiałem odbierać otoczenie, bo jak inaczej mam sobie wytłumaczyć to specyficzne wzruszenie, które do dziś ogarnia mnie za każdym razem, gdy obserwuję pracę śmieciarzy?
Kvido posuwał się jeszcze dalej, prawdopodobnie usiłując prześcignąć Lwa Tołstoja, którego pamięć
sięgała podobno do najwcześniejszego dzieciństwa. I tak na przykład swemu młodszemu bratu starał się po
latach wmówić – z powagą, która skrywała w sobie coś przerażającego – że dokładnie sobie przypomina ów w
rembrandtowskim stylu przyciemniony obraz jajeczka matki, przyklejonego do śluzówki macicy niczym
jaskółcze gniazdo.
– O rany, Kvido, ale bujasz! – złościł się Paco.
– Nie licząc owego incydentu z psem, muszę przyznać, że ciąża jest dla każdego choć trochę tylko
inteligentnego płodu niewyobrażalną nudą – kontynuował Kvido niewzruszony. – Celowo mówię “dla i n t e
l i g e n t n e g o p ł o d u” – bynajmniej nie dla tych gołych, nieruchomych odmieńców jaskiniowych,
jakim, nawiasem mówiąc, byłeś na przykład ty, i to nawet jeszcze w kilka dni po przyjściu na świat,
kiedy niestety byłem zmuszony spojrzeć w twą szkaradną, fioletową twarz. Może jednak potrafisz sobie
przynajmniej wyobrazić, co to za potworna nuda te mniej więcej dwieście siedemdziesiąt absolutnie
identycznych dni, podczas których rozbudzona już świadomość skazana jest tylko na bezczynne gapienie się
na wody płodowe i wymierzanie sporadycznych, ospałych kopniaków w ściany brzucha, by ci na zewnątrz
niepotrzebnie nie wpadali w panikę? Dwieście siedemdziesiąt długich dni, które inteligentny człowiek o
predyspozycjach humanistycznych musi spędzić niczym pływaczka synchroniczna na zgrupowaniu przed
olimpiadą! Dwieście siedemdziesiąt dni bez jednej godziwej lektury, bez jednego pisanego słowa, nie
biorąc naturalnie pod uwagę tej niezbyt oryginalnej dedykacji na pierścionku Zity! Dziewięć miesięcy w
nieoświetlonym akwarium! Przez ostatnie trzy miesiące modliłem się już tylko, aby matka wreszcie
naruszyła któreś z tych bezsensownych tabu i przejechała się ze mną na motocyklu po wyboistej polnej
dróżce albo przysłała mi ze dwa czy trzy porządne szlugi, jeśli nie wprost dwie setki białego wermutu.
Słowo honoru, bracie: tego psa zesłały mi same niebiosa!
Kvido po raz pierwszy wyraźnie okazał swą niecierpliwość w chwilę po tym, gdy jego matka z histerycznym
płaczem osunęła się w ramiona ojca. Martwy pies już sam w sobie wzbudzał znaczne zainteresowanie gapiów,
zatem wizja kolejnego skandalu, tym razem w postaci przedwczesnego porodu, była dla matki najwyraźniej
ponad siły. Toteż szybko wytarła oczy i z dzielnym uśmiechem na troskliwe pytania odpowiadała, że
wszystko jest w zupełnym, ale to naprawdę w zupełnym porządku.
– Moja matka – opowiadał później Kvido – nigdy w życiu, będąc w towarzystwie, nie udała się do toalety, jeżeli nie można było tego zrobić niepostrzeżenie. I szczerze mówiąc, od zawsze w poważne zakłopotanie wprawiało ją nawet zwyczajne smarkanie.
Tej swej intymnej wstydliwości, kryjącej w sobie coś ujmująco dziewczęcego, zawdzięczała przewlekłe
zapalenie zatok i pęcherza moczowego, tak zwaną nawykową obstrukcję, a od dwudziestego siódmego czerwca
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku także poród theatre-in: pierwszych skurczy doznała już
w chwili, gdy zdejmowała w szatni lekki żakiet w kratkę; mimo to – pod wpływem hipnotycznego, błagalnego
wzroku ojca Kvida – udało się jej stawić opór Kvidowi aż do ostatniej kurtyny, lecz ani minuty dłużej.
Kiedy tylko Estragon i Vladimír wypowiedzieli finalne repliki i nastąpił klasyczny moment krótkiej
ciszy, która zazwyczaj poprzedza oklaski, matce Kvida wymknął się pierwszy, zmordowany krzyk, po którym
natychmiast nastąpiła cała seria następnych. Ojciec Kvida poderwał się z fotela i przez cały rząd
osłupiałych widzów przedarł do foyer, skąd pognał w nocną dal, aby – jak zapewne sądził – spokojnie i
rozważnie zorganizować wszystko, co konieczne. Na szczęście jednak natychmiast ocknęła się jakaś starsza
dama siedząca z prawej strony matki Kvida: dwóm sąsiadom powierzyła zadanie wezwania karetki, sama zaś
starała się wyprowadzić rodzącą z widowni, na której panował tłok i zaduch. Matka Kvida usiłowała za
wszelką cenę trzymać się tej kobiety, bowiem nie odważyła się nawet pomyśleć, że poród mógłby się odbyć
przed tyloma mężczyznami, równocześnie jednak – jak zapewniała później – wydawało jej się nietaktowne
naruszanie beckettowskiej atmosfery egzystencjalnej beznadziei czymś tak prowokująco optymistycznym jak
wydanie na świat zdrowego dziecka. Jednakże na przekór owemu postanowieniu padła u nóg swej
przewodniczki dokładnie w chwili, gdy przechodziły wzdłuż sceny – skąd ją wreszcie podniosło dwóch
mężczyzn, kładąc niemal pod nogi Václava Sloupa i Jana Libíčka, którzy wychodzili na scenę, by
podziękować za oklaski, a teraz stanęli przerażeni. Widzowie – z wyjątkiem kilku dziesiątek kobiet,
które nie zważając na wieczorowe kreacje, pełne wzruszenia rzucały się na scenę, by młodej mamusi
przekazać nieco ze swych doświadczeń – w większości pozostali na swych miejscach, sądząc prawdopodobnie,
że scena narodzin, która miała w każdej chwili nastąpić, jest zapewne częścią nowocześnie rozumianej
inscenizacji.
– Wodę. Gorącą wodę! – wołał ktoś ofiarnie. – I czyste prześcieradła!
– Proszę opuścić widownię! – rozkazywał jeden z dwóch obecnych na sali lekarzy, któremu wreszcie udało
się przedrzeć ku rodzącej.
– Proszę stąd odejść! – żądał uporczywie, lecz nikt nie ruszył się z miejsca.
– Aaa! – krzyczała matka Kvida.
Po paru minutach w sali rozległ się krzyk noworodka płci męskiej.
– Już przyszedł! – krzyknął Jan Libíček olśniony nagłą inspiracją, która dla Kvida okazała się niemal
fatalna.
– Godot! Godot! – skandowała pełna zachwytu widownia, podczas gdy obaj lekarze skromnie przyjmowali
słowa wdzięczności (na szczęście przezwisko się nie przyjęło).
– Jesteśmy uratowani! – wołał Václav Sloup.
– Na imię ma Kvido – szepnęła matka Kvida, lecz nikt jej nie słyszał. Z bulwaru dolatywał odgłos sygnału
nadjeżdżającej karetki.
ciąg dlaszy w książce...