Apel Rafała o bezpieczną jazdę... Przeczytaj naprawdę warto
Po mojej ostatniej wizycie w Val'd Isere i tym, czego doświadczyłem na tamtejszych stokach, apeluję do wszystkich amatorów sportów zimowych o rozwagę i choć minimalną dbałość o zdrowie i kości, jeżeli nie swoje, to przynajmniej współuczestników zimowych wojaży po stokach.
Bezpieczeństwo, to w ostatnim czasie bardzo gorący temat wśród wielu wielbicieli białego szaleństwa we wszystkich jego odmianach, głównie ze względu na carving i bardzo kolizyjny tor jazdy narciarzy poruszających się tą techniką. Niestety nie sam carving jest przyczyną wielu tragedii na stokach. Najistotniejszą przyczyną większości (o ile nie wszystkich) wypadków jest zwykły brak wyobraźni. Umiłowanie prędkości, uważanej przez niektórych za wykładnik zaawansowania w technice jazdy, zarówno wśród narciarzy jak i snowboardzistów to główny powód największych nieszczęść.
Gdyby wszyscy przestrzegali zasady dostosowania prędkości do umiejętności i warunków, można by praktycznie wyeliminować błąd narciarza jako przyczynę wypadków. Wtedy nawet zasady kodeksu narciarskiego mogłyby zejść na drugi plan, bo nie tak ważne byłoby, kto nadjeżdża z góry i kto ma pierwszeństwo, jeżeli wszyscy mają dokładnie pod kontrolą to, co robią.
Niestety, te rozważania o idealnym świecie narciarskim weryfikuje, dość głębokie samo w sobie stwierdzenie, mówiące, że kontrola to iluzja i dotyczy to wielu innych dziedzin nie tylko sportów zimowych. Dlatego zawsze należy sobie zostawić pewien margines bezpieczeństwa i pole manewru pozwalające ujść z kośćmi w całości z każdej opresji. Wielu deskarzy i narciarzy ulega niestety złudzeniu kontroli i przecenia swoje umiejętności, co może kończyć się w różny sposób, od "kupy śmiechu" do prawdziwej tragedii. Pal sześć, jeżeli jeden szaleniec z drugim zrobi sobie krzywdę, gorzej jeżeli uszkodzi przy okazji kogoś bogu ducha winnego. Wiadomo, że postęp w technice jazdy wymaga przełamywania pewnych granic, aby wykonywać coraz to nowe elementy, co bardzo często wiąże się z upadkami.
Jednak upadki same w sobie, nawet przy dużej prędkości nie są bardzo niebezpieczne i rzadko prowadzą do urazów większych niż siniaki, natomiast zderzenia to murowana tragedia. Najgorsze są zderzenia z ludźmi, bo przecież narty mogą być niebywale niebezpiecznym narzędziem. Widziałem kiedyś przypadek "wybebeszenia". Jak to wyglądało, opisywać nie będę. Zderzenia z drzewami też nie należą do przyjemności, dlatego sugeruję raczej unikać, tak bardzo rozpowszechnionej w Polsce, jazdy przy lesie z boku tras. Inną sprawą jest, że polskie stoki prowokują do tego. Środek trasy bardzo często bywa wytarty a z boku śniegu jest zawsze więcej.
Warunki na trasie też bywają przyczyną wypadków. Dbałość o stoki w znacznym stopniu pozwala na zwiększenie bezpieczeństwa. Tu ukłon w stronę panów zarządzających ośrodkami narciarskimi. Szczególnie należy mieć się na baczności podczas odwilży, kiedy śnieg jest mokry i ciężki wtedy o uraz nietrudno, nawet bez wyraźnej przyczyny.
Każda grupa spędzających czas na stokach narciarskich stwarza pewne charakterystyczne, zależne od stylu jazdy i tego, na czym się jeździ, zagrożenie na trasach.
Snowboardziści powinni unikać siadania gdzie popadnie, a w większości przypadków tak bywa. Siedzenie na środku stoku do bezpiecznych nie należy i gwarantuję przy tym, że w razie nieszczęścia ten siedzący ucierpi najbardziej. Przy skokach i ewolucjach powietrznych dobrze jest sprawdzić czy za skocznią lub załamaniem terenu, z którego wykonuje się skok nie ma na przykład wielkiego kamienia czy armatki śnieżnej lub czy przypadkiem ktoś tam po prostu nie stoi.
To samo dotyczy narciarzy. W przypadku snowboardzistów, bardzo ważną sprawą jest bezwzględna konieczność stosowania pasków zabezpieczających deskę przed ucieczką w dół stoku. Wielu deskarzy nie używa pasków ze względu na to, że są kłopotliwe, ale trzeba wiedzieć o tym, że jadąca samotnie po stoku deska jest niczym gilotyna. Poza walorami bezpieczeństwa paski mają też pewną zaletę ekonomiczną - deska może pójść w las na tyle głęboko, że znaleźć ją będzie można dopiero po wiosennych roztopach. Może ten argument przekona najtwardszych przeciwników tego rodzaju zabezpieczenia.
Narciarze klasycy w zasadzie nie powodują większych zagrożeń. Ten styl jazdy jest bardzo mało kolizyjny. Nie znaczy to jednak, że nie powinni mieć się na baczności. To właśnie oni wjeżdżają najczęściej na carvingowców a nie odwrotnie. Chciałbym, aby narciarze jeżdżący tym stylem zwrócili uwagę na tor jazdy carvingowców, bo jest to najczęstszą przyczyną, nie tylko kolizji, ale także wzajemnej niechęci tych grup do siebie.
Zawsze trzeba brać pod uwagę to, że jeżdżący carvingowo narciarz pomimo tego, że początkowo znajduje się w sporej odległości, w mgnieniu oka może znaleźć się w trajektorii narciarza jadącego w linii spadku. Carving ma to do siebie, że nagłe zmiany kierunku są rzeczą normalną, do tego potrzebuje jeszcze stosunkowo dużo miejsca, a narciarze jeżdżący tym stylem prawie zawsze jadą w poprzek stoku a czasem nawet lekko pod górę. Takie nagłe zmiany mogą zaskakiwać klasyka, dlatego sugeruję przewidywać tor jazdy carvingowców. Wtedy można uniknąć kolizyjnego kursu. Chciałbym także dodać, że w myśl zasad kodeksu narciarskiego wypadkowi winien jest w większości przypadków klasyk, który nadjeżdża z góry a tłumaczenie typu "zajechał mi" nic tu nie pomoże. Interpretacja tego typu sytuacji jest jednoznaczna.
Co do carvingowców, to mimo wszystko powinni zdawać sobie sprawę z tego, że naprawdę mogą być zagrożeniem, dlatego szczególnie oni powinni zachowywać maksimum ostrożności. Ważna jest przede wszystkim czujność. Trzeba mieć "oczy dookoła głowy". Zwłaszcza podczas zmiany kierunku jazdy należy rzucić okiem czy nikt nie nadjeżdża z góry. Początkowo może to być kłopotliwe, ale z czasem można się przyzwyczaić a spoglądanie w górę powinno być obowiązkowym elementem w nauce techniki carvingowej. Uważać trzeba, bo winny, czy nie winny połamaniec, wygląda i czuje się dokładnie tak samo.
Najlepszą receptą na zmniejszenie ryzyka kolizji jest unikanie tłoku. Wiadomo, że najlepiej jest na pustym stoku. Rzeczywistość na polskich stokach bywa jednak brutalna, zwłaszcza w weekendy. W sytuacji dużego ruchu na trasie można chwilę poczekać a na pewno znajdzie się moment, w którym będzie w miarę pusto. Zawsze lepiej jest mieć innych uczestników narciarskiego ruchu przed sobą, wtedy sami możemy zadbać o siebie i innych, zwłaszcza jeżeli mamy podejrzenie, co do poczytalności drugiej osoby. Zresztą zasada "dbając o własne bezpieczeństwo dbasz o bezpieczeństwo innych" ma tu swoja wymowę.
Największą uwagę należy zwrócić na dzieci. One są bardziej nieprzewidywalne niż tor jazdy carvingowca, a przy tym w razie kolizji całkowicie bezradne. Najmłodszych należy omijać jak najszerszym łukiem, a w miejscach gdzie nie da się tego zrobić trzeba się po prostu zatrzymać i powoli wyminąć przyszłego mistrza, w sposób nie stwarzający najmniejszego zagrożenia.
Kolejną sprawą jest stan "świadomości narciarzy". Według mnie pewien liberalizm w tym przypadku jest dopuszczalny, ponieważ mimo wszystko jazda na nartach to nie prowadzenie samochodu. Piwko zawsze można "sobie strzelić". Najważniejsze to nie przesadzić i jeżeli nóżki stają się ciężkie, to proponuję pozostać już w lokalu do końca, a potem grzeczniutko pójść, lub dać się zawlec do domu. Z jazdy raczej nic już nie będzie, bo po przekroczeniu pewnej granicy i tak już nic się nie udaje, a zrobić komuś lub sobie krzywdę można naprawdę bezproblemowo. Tych, których fantazja barowa nieco poniosła, skutecznie powinni wyłapywać i odsyłać na ławkę rezerwowych w celu przewietrzenia, obsługujący wyciągi o ile sami nie są "dziabnięci", co się często zdarza...
Polskie stoki niczym polskie drogi mają swój urok, który sprzyja wypadkom. Tłok, trudne warunki i stopień zabezpieczenia tras i tak powodują wystarczająco wiele zagrożeń, więc nie dokładajmy ich jeszcze od siebie. Rozwaga może czasem nawet uratować życie. Chcę jeszcze dodać, że w żadnym przypadku nie krytykuję polskiej kultury narciarskiej. W warunkach, jakie zafundowała nam natura naprawdę potrafimy się świetnie znaleźć. Gdyby na polskie stoki wpuścić zawodników ze wspomnianego na początku tego artykułu Val'd Isere po prostu pozabijaliby się.
Rafał Grzesik